![]() NR 6-7 9-16 maja
1999
|
W NUMERZE: |
|
Aktualności Notes Marka KaczówkiMuchowy koszyk |
![]() Cały długi weekend z początku miesiąca kompletnie partaczę. Nastawiam się na dużego klenia, ku czemu są wyraźne przesłanki w postaci ładnej, słonecznej pogody oraz bardzo korzystnego stanu wody. Jestem pewien, że ryby stoją na napływach ostróg, tam gdzie zawsze o tej porze roku. W dniu Święta Pracy udaje mi się wymęczyć zaledwie dwie sztuki. Jednak tak mocno jestem przekonany o słuszności taktyki, iż następnego dnia łowię tak samo. Wynik nadal pozostawia wiele do życzenia. Dzień później jest już nieco lepiej, bo na każdym z czterech obłowionych napływów dostaję po dwie, trzy sztuki. Wielkość kleni jednak jest haniebna - żaden nie przekracza trzydziestu centymetrów. Z wyjątkiem ostatniego. Ten jest grubszy i zanim biorę go do ręki, dostarcza mi nie lada emocji. Otóż kiedy po podholowaniu mam go już na wyciągnięcie ręki, kleń nurkuje i wpływa mi... między nogi, stoję bowiem w wodzie niemal po pachy. Ryba nurkuje i zapina kotwiczkę obrotówki dokładnie w miejscu, w którym w śpiochach powinien być rozporek (swoją drogą, to dopiero będzie przydatny wynalazek - wodoszczelny rozporek w śpiochach!). Momentalnie kamienieję. Na szczęście ryba nie rzuca się. Stoję tak i już po kilku sekundach widzę siebie w szpitalnej izbie przyjęć z listkiem z zielonego neoprenu , przypiętym kotwiczką Meppsa do ... wiecie czego. Widzę to zbiegowsko pielęgniarek i lekarzy, pękających ze śmiechu. Zupełnie nie wiem, co zrobić. Jeżeli spróbuję złapać rybę i nie uda mi się to sprawnie, ta z pewnością wpadnie w panikę Po dłuższej chwili czuję, że kleń zaczyna się ruszać. To stanie się lada moment! Kiedy ryba miota się, przygryzam wargi. Uff! Nic się nie stało. Na szczęście grot kotwiczki tkwił płyciutko i ryba wyrywa go, nie czyniąc mi krzywdy. Kleń nadal jest na wędce. Po wyholowaniu stwierdzam , że mam ochotę normalnie dać mu w gębę. Jednak czerwień płetw i niewinny wzrok dowcipnisia ratują mu życie. Ze śmiechem pstrykam mu zdjęcie, odczepiam i wypuszczam . Więcej nie łowię. Jeszcze mi ... miłe! Kilka dni przerwy w wędkowaniuto świetna sprawa. Nieudany weekend wprawdzie ostudził mój zapał, lecz nie na tyle, abym rzucił ten sport. Pora złowić jazia. Przypominam sobie, że w ubiegłym roku sporo tych ryb wyłowiłem z ujścia pewnego rowu melioracyjnego. Czatowały tam wtedy na kijanki, znoszone do rzeki. Może więc i dziś dyżurny jaź da się przechytrzyć. Na łowisku melduję się tuż po zachodzie słońca. Stan wody jest idealny - niezbyt niski, dzięki czemu woda z rowu nie wpada do Wisły kaskadą, ale uchodzi spokojnie tworząc atrakcyjną cofkę. Można więc zapiąć woblerek. Po lekturze "Śpinia" z ubiegłego miesiąca, zapinam białego Horneta i zaraz czuję, jakby czas w ogóle nie płynął, bowiem śliczny jaź wali w wobler. Bierze identycznie jak te z ubiegłego roku - nie w rzece, a już w rowie, tuż powyżej jego ujścia.Cała tajemnica połowu jazi na tej miejscówce polega na tym, aby wprowadzić przynętą w wodę mini dopływu. Choć przy ujściu na pewno kręci się niejedna sztuka, jeszcze nigdy nie udało mi się sprowokować żadnej, kiedy zająłem stanowisko powyżej ujścia rowu i ściągałem przynętę pod prąd rzeki. Wystarczy, aby ta tylko skręciła w dopływ i jaź murowany. Robię sobie półgodzinną przerwę na obłowienie wysokiej burty kilkadziesiąt metrów niżej, po czym wracam na poprzednie miejsce, by po pierwszym wprowadzeniu woblerka w dopływ dostać jazia niemal identycznego jak poprzedni. Jest już ciemno i ryba robi niesamowity hałas, zanim udaje mi się ją podebrać. Nie chce mi się już czekać na następną, która pływa teraz gdzieś w nurcie i składam spinning. Jestem zadowolony. Plan się sprawdził. Jutro przyjdę na całą noc. Nocne spinningowaniepo takim upalnym dniu jak dzisiejszy to prawdziwa frajda. Nie spieszę się, na łowisku jestem dopiero około godz. 23.00. Woda nieco spadła i nie mam pewności, czy Hornet - pomimo tego, że prowadzony przy wysoko uniesionej szczytówce - nie zaryje w dno. Zakładam więc płytko schodzącą rapalkę i na dobry wieczór dostaję "dyżurnego". To chyba brat wczorajszych, ma jakieś 0,8-0,9kg. Ile dokładnie, nie dowiem się już nigdy, bo po prostu go wypuszczam.Ten znów nachlapał. Trzeba trochę odczekać, więc idę w inne miejsce. Po kilku krokach rezygnuję jednak, dosłownie na własnej skórze czując, jak duży popełniłem błąd. Przyszedłem na ryby w adidasach i drelichowych spodniach i po tych kilku krokach przez wysoką trawę jestem kompletnie przemoczony od pasa w dół. Ależ obfita rosa opadła na świat. Szybciutko wracam nad ujście rowu. Zajmuję stanowisko w wolnym od trawy miejscu i zaczynam czesać wodę mikrymi woblerkami. Po kwadransie łowię całkiem znośnego bolenia. To ci niespodzianka. Zbój podpłynął cichutko w jaziowy rewir, ale źle trafił, chociaż właściwie mógł gorzej, bo przecież światło lampy błyskowej mojego aparatu to w końcu nie patelnia. Dziwny jest ten tegoroczny maj. Kończy się już pierwsza dekada miesiąca, a jeszcze nie widziałem na wodzie porządnego uderzenia rapy. Czyżby bolenie postanowiły naśladować sandacze? A przecież początek maja zawsze był tutaj okresem boleniowych baletów. Tymczasem całymi dniami na powierzchni wody nic się nie dzieje. Aby wypuścić rybę z dala od stanowiska muszę, prawie dosłownie, pobrodzić w zieloności. Jest wpół do drugiej, kiedy zaczyna mi być naprawdę bardzo zimno. Pal licho mokre spodnie, ale najgorsze jest to, że chlupie mi w butach. Do domu sześć "kilosów na pieszkę", przy czym znaczną większość dystansu musiałbym pokonywać przez równie wysoką i mokrą trawę. Postanawiam zostać, aby wykorzystać dobrą porę przedświtu. Po godzinie bezowocnego spinningowania już mną trzęsie. Odkładam wędkę, zrobię kilkanaście przysiadów. Pomaga. Oprócz członków rozgrzewają mi się najwyraźniej i szare komórki, bo przypominam sobie, że w plecaku mam rajtuzy, które zwykle zakładam pod neopreny, a znajdą się i ze dwie foliowe reklamówki. Już wiem, co zrobię i wiem również, że od dziś zawsze, ale to zawsze będę miał w zanadrzu zapasowe skarpety. Cieplutkie wełniane skarpeteczki - w tym momencie byłbym skłonny oddać za nie ze dwadzieścia woblerów. Tymczasem ściągam buty, gacie i mokre skarpety. Zakładam rajtuzy, na stopy reklamówki, następnie przemoczone skarpety i buty. Po kilku minutach jest znacznie lepiej. Ciepełko w stopach rozleniwia mnie, przysiadam na kawałku folii... Budzi mnie potężny plusk. Zerkam na zegarek. Księżyc w pełni świeci tak jasno, że bez trudu lokalizuję wskazówki na cyferblacie. Drzemałem nie dłużej niż kwadrans. Patrzę na wodę. To mi się nie śni! Powierzchnia srebrzy się odbiciami tysięcy rybek. Gigantyczna, na kilkanaście metrów długa i na kilka szeroka ławica drobnicy wolno podąża pod prąd. Na jej obrzeżach trwa rzeź. Jakieś ogromne ryby, straszliwie hałasując, zażerają się członkami przyciśniętego do brzegu stada. Przez minutę oddaję chyba z dziesięć rzutów. Nic, ani skubnięcia. Po chwili mądrzeję i nie marnuję czasu na spinningowanie. Odkładam wędkę, obserwuje przedstawienie. Pod moimi nogami odbywa się dzika orgia zbiorowego polowania. Nie mam pojęcia, czy to sumy, sandacze czy jakieś inne drapieżniki. Zresztą - i tak nie łowię. Wystarczy, że się napatrzę. Nie sądziłem, że mocno już skatowana przez wszelkiej maści łowców Wisła zafunduje mi taki spektakl. Całe to towarzystwo przemieszcza się wolno pod prąd i w końcu znika za cyplem kilkanaście metrów wyżej. Jeszcze przez chwilę słyszę pluski. To była nagroda za przemarznięte kości. Coś niesamowitego! ![]() Wypuszczam jazia i dostrzegam piękno łąki, skrzącej się w porannej rosie. Znów zanurzam się w trawę. Statyw umożliwia spokojne kadrowanie. Zupełnie zapominam o rybach. Co jedna roślina, to piękniejsza: mokry dmuchawiec, zwykła grzebienica, no i jaskry. Pstrykam i pstrykam, tracąc poczucie czasu. Kiedy rosa wysycha, przychodzi otrzeźwienie. Znów, kurcze blade, jestem spóźniony Marek Kaczówka |