NR 6-7           9-16 maja 1999
    W NUMERZE:
  • Aktualności
  • Aktywność dobowa ryb - wykres na nadchodzący tydzień
  • Słońce i księżyc - wschody i zachody
  • Techniki wędkarskie - DS na kanale
  • Drapieżniki - Odległy boleń
  • Kropkowańce - Poniżej Piekła
  • Wędkarski survival - Strzałka na północ
  • Nasze brudy - Rząd nad Wisłę
  • Top secret - Szczupak spod sufitu
  • Konkretna ryba - Słodkie srebrniaki
  • Przegląd sprzętu wędkarskiego - Wędki są garbate
  • Tam łowią ludzie z RYBIEGO OKA - W górę od Lublina
  • Po sąsiedzku - Małe majowe porno
  • Notes Marka Kaczówki - Rybki i kwiatki
  • Muchowy koszyk - Jazie na muchę
  • Morskie opowieści - Szczury morskie
  • Reportaż - Ostatnie SWI
  • Jak to wygląda naprawdę - Zawodowcy
  • Recenzje - Zanim wyruszysz...
 

Wędkarstwo - Portal

Aktualności
Aktywność dobowa ryb
Słońce i księżyc
Techniki wędkarskie
Drapieżniki
Kropkowańce
Wędkarski survival
Nasze brudy
Top secret
Konkretna ryba
Przegląd sprzętu
Tam łowimy
Po sąsiedzku
Notes Marka Kaczówki
Muchowy koszyk
Morskie opowieści
Reportaż
Jak to wygląda naprawdę

Recenzje


ARCHIWUM

Co zrobić, gdy miasto nuży, wieś irytuje, a perspektywa przeżycia w znanym otoczeniu jeszcze jednego dnia, takiego samego jak wszystkie dotąd - jest gorsza nawet od śmierci? Teoretycznie to proste - odpocząć! Wyjechać! Tylko gdzie, skoro wszędzie, nawet na najbardziej zapyziałym i zapomnianym przez Boga campingu czy polu namiotowym grozi perspektywa spotkania z podobną ofiarą losu, czyli osobnikiem wykończonym współczesnym tempem życia?

     Bez bicia i od razu w pierwszym słowie przyznaję - to będzie pochlebna recenzja. Osobniki, które liczą na złośliwy paszkwil, mogą w tym momencie przestać czytać i od razu przejść do lektury książki Andrzeja Trembaczowskiego "Zanim wyruszysz, czyli coś o survivalu". Szkoda czasu, zwłaszcza, że z lekturą i tak będą musieli się zapoznać. Cierpią bowiem - o czym wyraźnie świadczy potrzeba gnębienia bliźniego - na brzydką chorobę, zwaną stresem cywilizacyjnym.

     Choroba jest na szczęście w pełni wyleczalna. By się jej pozbyć, wystarczy udać się w pierwszą napotkaną głuszę - taką bez ludzi, telewizorów, konserw, telefonów komórkowych… Im bardziej głucha będzie nasza głusza, tym większe szanse na zwalczenie przypadłości. Im więcej spotkamy na swojej drodze pająków, kleszczy, muchomorów, komarów i innych paskudztw, im częściej spędzać będziemy noce, drżąc z zimna w wilgotnym śpiworze - tym lepiej powiedzie się kuracja. Po powrocie rozmowa z urzędnikiem - idiotą wydawać się będzie czarowną, upragnioną rozrywką - i na nowo pokochamy cywilizację.

     Niestety, wstręt industrialny miewa nawroty. Po pewnym czasie mordy współbratymców znów stają się gorsze, brzydsze i w ogóle do niczego. Szaleństwo powoli narasta, w marzeniach widzi człek siebie na wysokiej wieży, z bazooką w dłoniach… Wszystko jedno, kto oberwie! Każdy parszywy… W dzicz, trzeba pryskać w dzicz, w ostępy! Tyle że już wiemy, jak to pachnie: mokro, poobcierane nogi, tuszonka przez tydzień na okrągło… Brrr. To już może lepiej strzelać, niż przechodzić przez to jeszcze raz?

     Opisany tu stan ducha (a raczej tego, co z niego zostało) nie jest przesadzony ani na jotę i pochodzi z mojego wnętrza. Identyczne rozterki przeżywałam, jeżdżąc swego czasu do pracy zatłoczonym tramwajem. Trasa środka komunikacji miejskiej wiodła przez fragmenty miasta umiłowane przez wszelkiej maści emerytów i po pewnym czasie gorszy wróg dla mnie nie istniał.

     Pewnego dnia stałam na balkonie, paliłam papierosa. Patrzyłam z wyżyn ósmego piętra na ohydny świat, wypchany równie ohydnymi ludźmi i - zionąc nienawiścią do pracodawcy, przez którego muszę się tak męczyć codziennie - marzyłam o wspomnianej już bazooce. Albo choć o kwasie… Rzuciłabym w diabły wszystko i wyjechała natychmiast, gdzieś, gdzie nie ma ludzi, szefów i innych paskudztw codzienności, gdyby nie drobiazg. W takim miejscu z pewnością są inne paskudztwa, a wymiana jednej nieprzyjemności na drugą wydawała mi się kompletnie niestrawna.

     W rezultacie zwolniłam się z pracy. A gdybym miała książkę Andrzeja…

     Nie, nie, nic z tych rzeczy… Nie posłużyłabym się survivalem do przetrwania w miejskiej dżungli. Gdybym miała książkę Andrzeja, to też pewnie bym się zwolniła - szaleństwo i bunt, które zalęgły się w moim jestestwie, musiały znaleźć jakieś ujście - ale przynajmniej odpoczęłabym jak człowiek!

    Niestety, rozważając na owym balkonie różne metody ludobójstwa i ucieczki miałam w pamięci pewien "spacerek" po górach, którego nie zapomnę do końca świata. Wtedy to zrozumiałam, że zwierzę ma rajskie życie, a człowiek jest pomyłką natury. Homo sapiens dźwigać za dużo nie może, musi nosić buty, nie jest porośnięty sierścią i musi jeść kilka raz dziennie. Nie byle co, jak trawa, korzonki i inne samorosnące pokarmy - on musi jeść przetworzone! Na dokładkę w ciemności widzi tyle, co nic, nie umie ryby złapać łapą (jak niedźwiedź), kiepsko śpi w norze, a jak się nadzieje na patyk, to robi mu się krzywda. Krzywda nie goi się sama i jeszcze grozi gangreną, tężcem oraz innymi wątpliwymi atrakcjami. A to wcale nie koniec wad człowieka. Musi się myć - zwłaszcza zęby, poci się jak diabli (widzieliście, żeby taki królik się pocił?! A przecież nosi futro nawet latem!) i wpuszczony do głębokiego lasu gubi się w nim na amen. Włożony w ciuchach do rzeki umiera wcześniej czy później: albo się utopi, albo złapie zapalenie płuc, a o bagnie nawet nie ma co gadać. I tak dalej, i tak dalej…

    Aż się chce zapytać za Gałczyńskim: po cholerę toto żyje?!

    Nie wyjechałam. Zostałam w mieście. Dałam się zwieść wspomnieniom. Kretynka! Bo wystarczyło odrobinkę pomyśleć… I o tym właśnie jest książka Andrzeja.

Gośka Jurczyszyn

Reklamy Krokus: Systemy CMS