NR 6-7           9-16 maja 1999

No i znów żal, że nie mamy aparatu cyfrowego. Nie pozostał więc po naszej wyprawie żaden graficzny ślad. Do zilustrowania posłużyły foty nieocenionego Andrzeja Trembaczowskiego...

    W NUMERZE:
  • Aktualności
  • Aktywność dobowa ryb - wykres na nadchodzący tydzień
  • Słońce i księżyc - wschody i zachody
  • Techniki wędkarskie - DS na kanale
  • Drapieżniki - Odległy boleń
  • Kropkowańce - Poniżej Piekła
  • Wędkarski survival - Strzałka na północ
  • Nasze brudy - Rząd nad Wisłę
  • Top secret - Szczupak spod sufitu
  • Konkretna ryba - Słodkie srebrniaki
  • Przegląd sprzętu wędkarskiego - Wędki są garbate
  • Tam łowią ludzie z RYBIEGO OKA - W górę od Lublina
  • Po sąsiedzku - Małe majowe porno
  • Notes Marka Kaczówki - Rybki i kwiatki
  • Muchowy koszyk - Jazie na muchę
  • Morskie opowieści - Szczury morskie
  • Reportaż - Ostatnie SWI
  • Jak to wygląda naprawdę - Zawodowcy
  • Recenzje - Zanim wyruszysz...
 

Wędkarstwo - Portal

Aktualności
Aktywność dobowa ryb
Słońce i księżyc
Techniki wędkarskie
Drapieżniki

Kropkowańce

Wędkarski survival
Nasze brudy
Top secret
Konkretna ryba

Przegląd sprzętu
Tam łowimy
Po sąsiedzku
Notes Marka Kaczówki
Muchowy koszyk
Morskie opowieści
Reportaż
Jak to wygląda naprawdę
Recenzje

ARCHIWUM

Nienawidzę spacerów. Łażenie bez celu, ponoć dla zdrowia, jest przecież takie nudne. I męczy. Męczy nawet wtedy, gdy ma się na nogach lekkie wygodne sandałki, a co dopiero, gdy człowiek brnie przez nadwelskie bagienko, ubrany w wodery za duże o parę numerów. Gumowce zapadały się w błocko, szarpałam je obiema rękami klnąc pod nosem i z tej furii nawet nie zauważyłam, że zrobiło się ciut jakby chłodniej. I głośniej jakby... Podniosłam oczy znad błocka i zapadłam ostatecznie na salmonnelozę.

Stałam otóż u stóp Piekła. Spokojna jeszcze pięćset metrów temu rzeka rwała do przodu, w szalonym tempie pokonując zakręty. Mokre, a fragmentami nawet bardzo mokre brzegi zmieniły się w brzegi kamieniste. Dunajec, czy co?
     Nie rozumiałam, co widzę. I nadal tego nie rozumiem, choć rzecz ma naukowe wytłumaczenie. Ponoć w tym właśnie miejscu Wel zalicza kilkunastometrowy spadek na przestrzeni jednego kilometra… Ponoć wyżej są jeszcze większe i jeszcze bystrzejsze spadki. Ale ja tam jeszcze nie dotarłam - u bram Piekła zjawiłam się bowiem po kilkugodzinnym marszu, na chwilę przed odjazdem - i zwyczajnie nie miałam już siły. Na szczęście od Piekła można zacząć, nie trzeba w nim koniecznie kończyć…

Blondyna na gorąco

     Lidzbark Welski to kochane miasto, pełne kochanych ludzi. Ale o tym przekonać się miałam dopiero później, bo początkowo nic nie zapowiadało, że będzie pięknie. Ale czego można oczekiwać, kiedy wyrusza się w trasę dwudziestoletnim samochodem, w popołudnie poprzedzające długi weekend, a pojazd na dokładkę ma bardzo niepewny system chłodzenia?
     Pierwsza klęska dotknęła nas tuż za Warszawą. Jakiś idiota - na pewno idiota! - wymyślił bowiem sobie sygnalizację świetlną na prostej drodze w środku lasu. Na efekt w postaci korka nie trzeba wcale czekać na długie weekendy, wystarczą zwykłe godziny powrotów do domu. Tyle, że w taki dzień, gdy całe miasto jedzie za miasto, korki osiągają rozmiary nad wyraz słuszne. Takiż był i ten.
     Udało nam się dowlec do zjazdu w bok, gdy temperatura wody w skodzie sięgała 100 stopni. Jeszcze moment, jeszcze chwilka, a zamiast pojazdu mechanicznego mielibyśmy pojazd stojący. W tej sytuacji jazda dziurawymi jak ser szwajcarski ulicami Łomianek wydawała się czystym relaksem. Cisza, spokój, nikt nie trąbi… Gwałtowne hamowanie wozu przede mną było jak grom z jasnego nieba! Walnełam po własnych hamulcach z całej pary w nodze, myśląc rozpaczliwie o nowych klockach w środku i zatrzymałam się kilka centymetrów od tyłka tego przede mną. Toyoty.
     Otarłam pot z czoła i wolniutko ruszyłam. Blond biustwo - przyczyna zamieszania - dochodziło właśnie spacerowym krokiem do trotuaru. I jak tu nie wierzyć dowcipom o blondynkach!

Powietrze z podręcznika

     Na trasie czekały na nas jeszcze dwa korki. Od pierwszego udało się uciec wypróbowaną już metodą, od drugiego niestety nie było gdzie. Był długi. I nie stał - co dla fanaberyjnych systemów chłodzenia nie jest tak męczące - a wlekł się w tempie 20 kilometrów na godzinę. To musiało skończyć się poboczem. Ugłaskana zimną wodą skoda ruszyła wreszcie przed siebie, dotarła do końca korka, pojechaliśmy. Po drodze jakaś stacja benzynowa, gdzie uzupełniliśmy picie dla pojazdu, wreszcie Płońsk. Uff!. To tu odbijamy na boczne drogi, daleko od stada spragnionych relaksu warszawiaków. Piękna trasa, zielona, drzewka, zakręty… Nie będzie kretynek, korków, nie będzie…
     Ostry klakson za mną przywrócił mnie rzeczywistości. No, tak. Znowu się gotujemy!
     Popas na stacji benzynowej był tym razem dłuższy - podcieplił się i olej. Uzupełniliśmy ponownie wodę dla, hm, samochodu, ostudziliśmy pojazd i… ujechaliśmy ze dwieście metrów, kiedy to bydlę znów się zagotowało.
     Szkoda pisać, co poczułam. Równocześnie zachciało mi się płakać, umrzeć oraz natychmiast napadać na bank w celu ograbienia instytucji z forsy i nabycia za pomocą tak pozyskanych finansów nowego samochodu. Resztką przytomności umysłu zaobserwowałam kompletny brak banków w okolicy i wielką obfitość pożądanych dóbr. Ukraść! Natychmiast! Cokolwiek, nawet małego fiata, on jest chłodzony powietrzem…
     Na szczęście dla mojej wolności Jacka fanaberie skody nie ogłupiły. Wydostał z samochodu podręcznik użytkownika i zaczął gmyrać we wnętrzu wozu, co chwilę konsultując się z lekturą. Po jakimś czasie (według mojej oceny było to około tysiąca lat) bydlę ruszyło bez gotowania.
     Reszta trasy upłynęła z pieśnią na ustach. Skoda jechała, boczne drogi okazały się nad wyraz piękne. Dotarliśmy do Lidzbarka, dotarliśmy do ośrodka, zaparkowałam potwora, zaczęliśmy wydłubywać bagaże…
- Słuchaj - powiedział grobowym głosem mężczyzna mojego życia, robiąc przegląd pakunków - nie zabraliśmy z Warszawy kołowrotków.

Ryby są głupie

     W rezultacie następnego dnia poszliśmy na spacer po Lidzbarku. Obcy człowiek podarował mi kufel od piwa, obejrzeliśmy niespotykaną liczbę śmietników na jeden metr kwadratowy, kupiliśmy wodery, skarpetki i dowiedzieliśmy się co, jak i gdzie. W tym czasie Robert Cembalski, Sławek Hein i Maciek Jałkowski, którzy dobili do nas nocą, korzystali ze swojego braku sklerozy, uganiając się - jak się potem okazało - za szczupakami. Wieczorem wyjechali, zostawiając nam kołowrotki.
     Rano nawaliła nie skoda, tylko ja. Strzeliłam pojazdem w drzewo, od czego strzeliły z kolei kierunkowskazy. Nieoceniony Jacek, tym razem za pomocą puszki od piwa, wyczarował sprawność sygnalizacji - i mogliśmy ruszać. Wel okazał się podwyższony, mętny - i piękny. Szybko zostałam w tyle. Zapomniałam o pstrągach, zapomniałam o bożym świecie, zapomniałam, po co tu właściwie przyszłam… Patrzyłam. Tak mało jest dzikich wód, a ta na dokładkę wdzięcznie kręciła talią. I była czysta! Ni papierków, ni paczek po papierosach, ni flaszek - nic. Kompletnie nic!
     W końcu odczepiłam się od nieskalanego piękna. Ruszyłam dalej, minęłam Jacka, ominęłam kilka miejscówek teoretycznie pstrągowych, aż wreszcie poczułam. Tu. Tylko tu. Może to głupie - człowiek jest na pstrągach drugi raz w życiu i miejsce na duszę wybiera… Za pierwszym razem system co prawda zadziałał, ale jeśli to tak jak z wyścigami, że nowicjusz zawsze wygrywa?
     E, nieważne. I zwalone drzewo jest, i dołek, i pięknie… Wyścigi - nie wyścigi - rzucam! Wybrałam jednego z ulubionych woblerów, kupionych na sekundę przed likwidacją ukochanego sklepu wędkarskiego, zarzuciłam… Pod samymi nogami z wody wyjrzał rybi łeb. I chybił. Zatrzęsło mnie wewnętrznie, adrenalina podeszła do gardła, wobler znowu trafił do wody. Łeb chybił ponownie. Cholera!
     Usiadłam na zwalonym drzewie, zapaliłam papierosa. Łeb nie był wielki, niemniej wymiar miał.. Kretyn! Bęcwał! Jak drapieżnik może być taki ślepy!!!
     Paląc wściekle i dla uspokojenia obserwując harce wiewiórek nie zauważyłam nadejścia Jacka, który zajął upatrzone przeze mnie miejsce i spokojnie zarzucił woblera. Podprowadził go do brzegu, znów zarzucił… I znów… Cholerny łeb wychynął po raz kolejny i po raz kolejny nie trafił. Paralityk!
     Odwróciłam się. Nie będę na to patrzeć. Niech Jacek robi, co chce…
     Zrobił. Kretyn pstrąg zapiął się wreszcie, a właściwie to prawie zapiął. Trafił niedokładnie, ukłuł w gębę i tyleśmy go widzieli.

Wielka ryba z małej rzeki

     Posiedziałam jeszcze chwilę, gapiąc się na wiewiórki i ponuro ruszyłam dalej. Wredny pstrąg. Tępa ryba. Komenda ślepa! Mamrocząc mściwie pod nosem i rzucając co jakiś czas woblerem wlekłam się powoli brzegiem, ale żadne miejsca nie przypadały mi do serca. Owszem, były piękne, podniecające, ale… Brakowało im tego czegoś. Ryba mogła tam być, ale nie miałam co do tego żadnej pewności.
     Właśnie forsowałam błotnisty potoczek, kiedy usłyszałam ryk mojego mężczyzny. Koszmarne, za wielkie wodery przestały mi ciążyć na nogach, wyrwałam do przodu, wpadając pyskiem w jakieś krzaczki, potem w następne, aż wreszcie trafiłam na te właściwe. Jacek stał dumnie w pozie zdobywcy, a u jego stóp leżał wielki pstrąg.
     - No - powiedział już zdecydowanie ciszej. - To jest ryba!
     "Ryba" miała 48 centymetrów i przy tym, co trafiło później na mój kij zdawała się być gigantem. Do tego stopnia, że poczułam się dzieciobójcą, choć moje stworzenie wróciło do wody.

     Następnego dnia postanowiliśmy obejrzeć drugi brzeg. Brzeg, zdecydowanie bardziej błotnisty niż poprzedni, świadczył o tym, że głupota ludzka nie zna granic historii. Otoczony był otóż potwornie starym drutem kolczastym, na którym o mały włos nie postradałam życia, balansując za ulubionym krakuskiem… W obliczu utraty życia fakt, iż skoda ukręciła sobie pedał gazu i w całość połączył go dopiero śmiertelnie pijany, trzymany za pasek od spodni mechanik wydał mi się nieistotnym detalem, choć jeszcze wczoraj…
     Ale nie o tym ma być. Jesteśmy wszak na pstrągach!
     Brzeg rozczarował. Przynajmniej mnie. Znalazłam wprawdzie miejsce, w którym "piknęło" mi w sercu, ale cóż - zamieszkane było przez głupka dorównującego w niezborności wczorajszemu. Nie mógł trafić w woblera, wleczonego mu przed ryjem przez dłuższy czas! Miał nawet ze 35, co jak dla mnie stanowiło pokusę nie do odparcia i przez kretyna czułam się jak człowiek, który wymyślił szóstkę w totka, ale zapomniał wysłać kupon.

Zakaźna moc diabła

     Jacek - co było do przywidzenia - nie zszedł z wody o kiju. Trafił kilka kropkowatych i miał wzrokowy kontakt z potworem, mierzącym ponoć około 55 centymetrów. Nie za bardzo chciało mi się w to wierzyć, ale napotkani miejscowi muszkarze rozwiali moje wątpliwości.
     - Tak, tak - powiedział starszy z nich na widok wczorajszego Jackowego łupu. - Znam go. Tu jeszcze są dwa takie.
     No skoro tu jest ich więcej… To nie ma takiej siły, która powstrzymałaby mnie od powrotu nad Wel!
     - I mniejsze są, i narybek - kontynuował dalej facet. - Tylko w tym roku trafiło do wody kilka tysięcy sztuk. A poza tym, to one się tu trą. Potworne, co się wtedy dzieje. Okoliczne wsie spływają rzeką i tłuką ryby, czym popadnie, a o spotkaniu strażnika nie ma co marzyć… Chcieliśmy nawet założyć swoją straż, społeczną, ale gdzie tam! Wzięli nas za wariatów!
     Zrobiło się smutno. Pogadaliśmy jeszcze chwilę o tym i owym i rozeszliśmy - oni dalej na ryby, my do samochodu.
     Ale to było potem. Bo wcześniej trafiłam na przedmurze Piekła i zapadłam na pstrągomanię. Ani chybi, diabeł mnie skusił. I dalej kusi. Bo to jednak jest tak, jak na wyścigach. Albo się wygra, albo przegra, ale przyjemne…

Gośka Jurczyszyn

Reklamy Krokus: Przynęty wędkarskie