![]() NR 10 5 czerwca
1999
|
W NUMERZE: |
|
Aktualności Wędkarska proza |
Odkąd tylko sięgam pamięcią, wakacje spędzałem nad wodą. To, że bez jeziora czy rzeki na urlop wyjechać się nie da było to tak oczywiste, że nigdy nawet nie spytałem moich rodziców - dlaczego? Tak było - i już. A gdy skończyłem osiem lat, rozwiązałem wakacyjną zagadkę. Sam, bez pomocy dorosłych. Konińskie jeziora słyną z obfitości ryb. Na urlop moja rodzina wyjechała do Ślesina. Jezioro Ślesińskie, nad którym spędzaliśmy właśnie urlop, potwierdzało tę opinię. Pływały w nim liczne stada dużych leszczy, sporo płoci, piękne sandacze. Nic dziwnego, że wędkarze ciągnęli w to miejsce równie chętnie, jak pszczoły do miodu. Przez żołądek do hobbyNiedoścignionym mistrzem i autorytetem wśród "tambylców" był wędkarz ciężko doświadczony przez los - niewidzący. Niemal codziennie żona wypychała jego łódkę uwiązaną na długiej lince i udzielała wskazówek, w którym kierunku należy wiosłować do łowiska. Człowiek ten łowił zestawem pozbawionym spławika, brania zaś rozpoznawał po wysnuwanej przez ryby spomiędzy palców żyłce. Wracał do miejsca wypłynięcia ściągając linę łączącą łódź z brzegiem. Nie pamiętam aby zdarzyło się kiedykolwiek, żeby człowiek ów wrócił bez co najmniej kilku dorodnych ryb.Na jego powrót zazwyczaj oczekiwało na brzegu wielu wczasowiczów. Czasy nie były łatwe - świeże ryby na kolację to był rarytas. Wędkarz natomiast nie oczekiwał w zamian niczego poza dobrym słowem. Ale ryby złowione samodzielnie smakują inaczej. Dlatego też Ślesińskie pomosty oblegane były przez próbujących łowić wczasowiczów. Jednym z nich był mój ojciec. Dzięki mieszkającej we Francji rodzinie dysponował rewelacyjnym, jak na tamte czasy, sprzętem. NRD-owskie Germiny i Rex-y uzupełniały wędki firmy Garbolino, które wzbudzały zazdrość kolegów z pomostu. Skąd wzięło się u niego zamiłowanie do wędkarstwa - nie wiem do dziś. To właśnie jego hobby ciągnęło nas nad wodę. Ale do rzeczy. Z niewielką pomocą brataPewnego upalnego dnia kibicowałem wędkującemu tacie. Niestety, ojciec musiał na chwilę opuścić posterunek - na prośbę mamy zamiast urokom wędkowania oddać się miał na pewien czas czarowi swego bardzo wtedy jeszcze maleńkiego, drugiego syna. Ojciec poprosił mnie o przypilnowanie wędki, swojego kolegę zaś - o przypilnowanie mnie.Nabroiłem, zanim zdążył zejść z kei. Spławik zniknął pod wodą. By sprawdzić, dlaczego coś, co tej pory pływało - tonie - musiałem wyciągnąć zestaw. Nie było to jednak proste. Ja ciągnąłem do góry, a pod wodą coś działało odwrotnie. Im bardziej linka nie chciała wyjść, tym bardziej ciekaw byłem wyjaśnienia tajemnicy. Rozwiązujące zagadkę przeciąganie żyłki wygrałem ja. Na powierzchni zatrzepotała RYBA. Wylądowałem ją wyślizgiem na piaszczystą plażę. Tata, który nie zdołał, rzecz jasna, dotrzeć do domku, podebrał łup. Przez cały czas udzielał mi zresztą z brzegu fachowych porad, próbując zapanować nad emocjami tak moimi jak i chętnych do niesienia mi pomocy kolegów. Pierwszą rybą mojego życia była płoć. Nie chcę dawać upustu wędkarskiej wyobraźni i szacować jej rozmiarów, ale była duża. Największa płoć turnusu! Oczywiste, że w tej sytuacji nie dałem sobie odebrać ojcowskiej wędki. Tata, nie chcąc wystawiać na szwank swojego sprzętu, zmniejszył grunt i zarzucił zestaw bliżej brzegu. Potem poszedł pomóc mamie. Ja zaś powoli dochodząc do siebie wpatrywałem się na zmianę w spławik i w ruszającą się pod pomostem siatkę. Nie matura, lecz chęć szczera...Kilka minut później sąsiedni wędkarz, pan Jarek, zaplątał koszmarny supeł na swojej żyłce. A, że oczy już nie te... Pomogłem. W trakcie rozplątywania rzuciłem okiem na mój wskaźnik brań. Tkwił nieruchomo kilkanaście centymetrów pod powierzchnią wody. Tym razem jednak moja chęć sprawdzenia, co jest na drugim końcu żyłki została zduszona w zarodku.- Spławik stoi w jednym miejscu - stwierdził pan Jarek. - To na pewno jest zaczep. Cóż, on łowił ryby od kilkudziesięciu lat, ja od paru minut. Dokończyłem więc rozplątywanie rozplątywać i spokojnie poszedłem uwolnić zestaw z zaczepu. Spokój prysł, gdy dotknąłem kija. Zaczep się bronił. I to silniej niż płoć. Tym razem był to węgorz. Niestety, w pobliżu nie było taty, który mógłby doradzić . Zwyciężyło doświadczenie wędkarzy. Wyrwano mi z rąk wędkę. Pamiętam, że próbowałem choć trochę pomóc, chwytając rybę w podbierak. Co oznacza węgorz w podbieraku ze sporymi okami, wyobraźcie sobie sami. Ale chociaż miałem swój udział Wypasiony węgorz, w południe, tuż przy brzegu, na małym gruncie i to na białe robaki! Znowu byłem bohaterem. Kilka minut łowienia, a w siatce już dwie ryby! Pierwsza lekcja etykiPowrót ojca odebrał mi nieco blasku. Tata zmierzył węgorza. Brakowało mu 2 centymetrów do wymiaru ochronnego. Teoretycznie należało go więc wypuścić. W obliczu zgromadzonych na brzegu kibiców było to nie do pomyślenia. Rybę złowiło dziecko! A dzieci nie znają się przecież na przepisach.I tak chóralne "no co ty" sprawiło, że ryba trafiła na powrót do siatki. Wieczorem, gdy gwar w ośrodku przycichł i nad wodą zrobiło się pusto, tata wziął mnie i wciąż żywego węgorza na spacer. Doszliśmy do pomostu, ryba odzyskała wolność. Tak wyglądała moja pierwsza przygoda wędkarska i za razem pierwsza lekcja wędkarskiej etyki. Wbrew wnioskom ogółu, nie zniechęciło mnie to do zabawy. Wędkarstwo jest bowiem jak nałóg Ale nie znam zdrowszego. Do dziś oddaję mu się w każdej wolnej chwili i nie myślę poddawać się kuracji odwykowej. Michał Sopiński |