Pomiędzy czarno-białymi zdjęciami znalazłem kilka kolorowych, chociaż
mocno spłowiałych. Nie byłbym wędkarzem, gdybym nie pochwalił
się nimi...
Jestem nad Wdą, wrześniowe słońce prześwietla wodę. Montuję
sprzęt i ruszam w górę. Do najbliższego dołka mam kilkadziesiąt
metrów spokojnej płytszej wody z piaszczystym dnem - taki
nieciekawy odcinek, gdzie nigdy nic. Wędkarski instynkt
każe mi spojrzeć na rzekę w chwili, w której dorodny lipień
nieśpiesznie odpływa pod drugi brzeg. Staję i przewiercam
oczami wodę. Dostrzegam następnego. Stoi za falką piasku,
a właściwie to przesuwa się w poprzek nurtu zbierając nimfy.

Przechodzę
powyżej ryby. Siedzi po pierwszym podaniu. Piękny czterdziestak
z brzuchem wypełnionym nimfami. To powoduje, że szybko wędruję
w górę rzeki ścinając par zakrętów. Rozpoczynam schodzenie
z prądem, wypatrując lipieni. Intuicja mnie nie zawiodła.
W godzinę łowię komplet i to jaki - łączna długość złowionych
lipieni wynosi 122 cm. Udało mi się je złowić, podając muchy
największym z wypatrzonych lipieni.
Duża dawka wędkarskiego szczęścia...
Grudzień nad Brdą, przelotne opady pierwszego śniegu z ciemnych
niskich chmur nie nastrajają optymistycznie, lipieni ani
śladu. Wracam do samochodu brzegiem i nagle dostrzegam kilka
lipieni stojących blisko siebie w miejscu, gdzie jeszcze
15 minut temu było pusto. Jeden z nich wygląda na wymiarowego.
Kilkukrotnie przepuszczam nimfy, zanim najbliższy, krótki
zresztą, zawisa na wędce.

Nie
chcąc go zbytnio kaleczyć, luzuję sznur i pozwalam mu wyswobodzić
się z haczyka. Lipionek chowa się pod krzakiem rosnącym
na moim brzegu i natychmiast wyskakuje na środek rzeki.
Coś go wyraźnie wystraszyło, pewnie szczupak stoi pod burtą,
myślę sobie, usiłując zobaczyć coś poprzez bezlistne gałęzie.
To co zobaczyłem, paraliżuje moje ruchy. Pod moimi nogami
stoi lipień, co najmniej pięćdziesiątak z nastroszoną płetwą
grzbietową. Nie, lipień jest dużo większy, jego płetwa ma
chyba 50 cm. Powoli, żeby Go nie spłoszyć wycofuję się,
kombinując jak mu podać nimfy. Na kolanach zajmuję miejsce
powyżej stojącego lipienia i delikatnie wpuszczam zestaw
i przytrzymując spływające nimfy, dodaję im życia. Wszystko
na nic, stary "profesor" zna więcej sztuczek niż ja i majestatycznie
odpływa na środek rzeki, zatrzymując się za zatopionym pniem.
Po kilku chwilach rozpoczyna żerowanie, a ja nie mogę oderwać
od niego wzroku. Jestem zahipnotyzowany jego wielkością.
Szybko zmieniam zestaw nimf i rozpoczynam zabawę od nowa.
Po drugim rzucie zabawa się kończy, bo lipień odpływa pod
drugi brzeg i niknie w ciemnym głębokim dole.

Wszystkie
niedziele, jak również Sylwestra, spędzam na tym miejscu
lustrując wodę - niestety lipień zniknął. W lutym przyjeżdżam
razem z dwoma młodymi stażem muszkarzami i jak zwykle pędzę
w wiadome miejsce, opowiadając po drodze o moim lipieniu.
Słuchają moich opowieści z niedowierzaniem. Pokazuję im
krzak pod którym stał lipień i wskazuję zatopiony pień,
w tym momencie raptowny skok ciśnienia, stoi dokładnie tam,
gdzie mówiłem.
Koledzy namawiają mnie do natychmiastowego łowienia, chcąc
być widzami wędkarskiego spektaklu. Przygotowuję specjalny
zestaw nimf - kierunkową ciężką, topornie wykonaną na kiepskim
haczyku wiążę na przyponie 0.10, a małą i delikatną nimfę
przywiązuję do 0.16 na skoczka. To sprawdzony zestaw pozwalający
na obławianie głębokich dołów z zawadami.
W razie zaczepu zrywam tylko kierunkową, która i tak służy
jako obciążnik. Niejeden lipień stracił życie dzięki temu
wynalazkowi. Wreszcie jestem gotowy do walki. Po kilku przeprowadzeniach,
mój lipień rusza w dół rzeki. Jestem przekonany, że już
go nie złowię, bo jest bardzo ostrożny i nie będzie reagował
na moje nimfy.
Ryba przepłynęła kilka metrów i zatrzymała się w głębokim
dole, a po chwili zaczęła spływać. Tylko dzięki namowie
kolegów wykonuję kilka rzutów, bez wiary w powodzenie moich
poczynań. Dostrzegam minimalny ruch ryby w bok, zacięcie
i zaczyna się zabawa.
Ryba poczyna sobie dość śmiało i pakuje mi się pod pień.
Próbuję ją podciągnąć i czuję zaczep. Ale czuję także rybę.
Napinam mocniej sznur, ufając w skuteczność mojego wynalazku.
Po chwili sznur przesuwa się w bok za rybą uwolnioną z zawady.

Bojąc
się przerwać kruche wargi lipienia, nie forsuję specjalnie
holu, co pozwoliło mojej zdobyczy minąć moje stanowisko
i podpłynąć do brzegu powyżej krzaka. Linka wchodzi pomiędzy
jego gałęzie i znowu nie panuję nad sytuacją. Pozostaje
mi tylko jedno, ryzykując "wlewkę" zsuwam się powoli do
wody. Na szczęście łapię grunt z zapasem 10 cm od krawędzi
spodni i walcząc z gałęziami usiłującymi zepchnąć mnie na
głębszą wodę, obchodzę krzak. Czując zbliżający się finał
walki, proszę kolegów o podbierak, bo swój zostawiłem w
samochodzie przez zwykłe wygodnictwo. Niestety zły przykład
zadziałał i oni również nie wzięli swoich.
Skracam sznur, starając się podejść jak najbliżej ryby,
która widząc mnie oderwała się od brzegu i wykorzystując
nurt, spłynęła poniżej mnie, wbijając się ponownie w brzeg.
Nie chcąc ryzykować ponownego zaczepu szybko poruszyłem
nogami dno i chmura piasku spłynęła w jej kierunku. To okazało
się bardzo skutecznym zabiegiem - ryba podpłynęła pod moje
nogi i podniosła się ku powierzchni.
Jeden ruch ręką i na brzegu znalazł się pstrąg długości
53 cm i wadze 1,46 kg. W jego nożyczkach tkwiła moja szkarada,
a na skoczku zobaczyłem resztki roślinności. Nie słyszałem
gratulacji patrząc na tego pstrąga, który miał być życiowym
lipieniem, ale jestem przekonany, że przy pierwszym grudniowym
spotkaniu widziałem właśnie lipienia.
Pewnie gdzieś sobie spłynął i uratował swoje rybie życie
albo padł łupem kłusowników, bo ten odcinku rzeki został
objęty zakazem połowu jako Park. Szkoda tylko, że zakaz
ten dotyczy tylko wędkarzy. Kilka razy odwiedzałem ten odcinek
"turystycznie" i stwierdziłem znaczne zmniejszenie się populacji
ryb, oczywiście tylko wizualnie. Spacerowałem natomiast
po mocno wydeptanych ścieżkach pewnie przez strażników Parku,
szkoda tylko, że żadnego z nich nie spotkałem. Ale przecież
nie o tym były te fotografie.