|
RAPA PO CHIŃSKU
Ileż razy nad niewielkimi rzekami spotkałem się z boleniem,
nie wiem doprawdy. W każdym razie na Orzycu, Omulwii, Pilicy
czy Wkrze uderzenia rapy robią niesamowite wrażenie. Adrenalina
tryska uszami - jak pisuje Marek Szymański.
Na ogół na takich rzekach łazi się za kleniem albo szuka szczupaczego
średniactwa. Obie ryby ujawniają się nieczęsto, a nawet jeśli,
to nie robią tego w sposób godny pióra Putramenta. Natomiast
rapa wali tak jak zazwyczaj. W tunelu z listowia, w krajobrazie
słońca przebijającego się przez olszyny smugami, niczym w
obrazach Szyszkina, bywa to tak zaskakujące, że przestraszyć
się można.
Bolenie z niewielkich rzek - nawet w maju, miesiącu swych
baletów - nigdy nie żerują gromadami. Warunki środowiskowe
narzucają im odludny (odrybny?) tryb życia. Ot, kilka kamieni
pośród wartu, gdzie tworzą się kliny zastoiska - kliniki raczej,
w sam raz na jednego drapieżnika. Krzak wyrastający z brzegu,
zwalisko, odbicie nurtu - to wszystko miejsca, gdzie rapy
spodziewać się można, ale nie zawsze tam bywa.
Polowanie na bolenie na takich rzeczułkach nie ma sensu, dokąd
nie zauważy się żerowania karpiowatego drapieżcy. Próby złowienia,
jeśli wali w drobnicę, wymusza na wędkarzu sama ryba. Uderzeniom
nie sposób się oprzeć. Większość z nas popełnia jednak stale
ten sam błąd - natychmiast posyła w stron boleniowej czatowni
swą przynętę, cokolwiek by na końcu zestawu wisiało. Lecą
więc w stron rapy wściekle kolorowe woblerki, błystki obrotowe
o paletce mielącej wodę niczym śruba rudowęglowca, czy wahadłówki
o schizofrenicznej, szczupakowej akcji.
Tymczasem
rapa na niewielkiej rzeczce - czy będzie to Noteć, dolny Bóbr,
czy Wieprz - wymaga zgaszenia w sobie emocji, spowolnienia
ruchów, niemalże medytowania w ruchu w stylu chińskiego tai-chi.
Opowiedział mi o tym mieszkający na stałe w Anglii mój przyjaciel
z lat dziecięctwa, kompan pierwszych wędkarskich odkryć. Jeszcze
w Polsce, w liceum, zafascynowały go dalekowchodnie tradycje.
Potem, gdy emigracyjne losy rzuciły go na obczyznę, to właśnie
orientalne techniki pozwoliły mu przetrwać nostalgi , głupot
współemigrantów oraz urządzić się w nowej ojczyźnie. Ale cała
ta chińszczyzna pozwoliła mu także na pewną jazdę samochodem,
na perfekcyjne opanowanie komputera, na osiągnięcie niesamowitych
wyników wędkarskich.
Przyjeżdża czasem do starego kraju i zawsze obaj znajdujemy
czas, by wybrać się na ryby. Na klenie w małych rzeczkach
na przykład, gdzie często spotykamy bijące boleniowe odyńce.
Od niego właśnie nauczyłem się natychmiast po takim pobiciu
i zlokalizowaniu rapy spowalniać się, dostojnieć. Ruszam się
jak mucha w smole, aczkolwiek wszystkie poruszenia są celowe.
Nie jest to łatwe, i z pewnością komuś stojącemu na brzegu
wydać się może zabawnym bezsensem, lecz - proszę mi wierzyć
- sens ma. Sensem jest rapa podprowadzana do ręki.
A
więc - trzykrotnie chyba wolniej - doprowadzam do szczytówki
przynętę, która była akurat w wodzie. Wymieniam ją na boleniowego
woblerka pływającego - podłużnego, w naturalnych barwach i
o bardzo drobnej, drżącej pracy. Potem podchodzę - jeszcze
wolniej, jeszcze dostojniej - w miejsce, z którego bardzo
celnie sięgnąć mogę do kryjówki drapieżnika. Jeśli jest to
niemożliwe, to zamiast woblera zawiązuję na żyłce dalekosiężnego
pięciocentymetrowego ripperka.
Rzuty konsekwentnie wykonuję w tempie zwolnionym, jakbym tańczył
z wędką. Przyśpieszam dopiero wówczas, gdy na haku powiesi
się mój boleń po chińsku. Rapowe tai-chi wciąga, po złowieniu
bolenia kontynuuję medytację ze spinningiem.
Okazuje się, że dobrze wpływa na klenie i szczupaki. Zaś stan,
jaki się osiąga, w jaki się wpada całym swoim spinningowym
jestestwem, daje tak niesamowitą koncentrację, że nie ma mowy
o pustych zacięciach.
(jaj) |
|
|