Powodowany poruszanym na naszym Forum prośbami
o wypowiedzenie się na temat echosond, wyszperałem z archiwum
tekst o echosondzie i jeziorowych sandaczach...
Moja opinia pozostaje niezmienna od czasów
przygotowywania się do pisanie książeczki "Podwodna odyseja"
- elektronika pomoże najbardziej zaawansowanym wędkarzom...
|
GDZIE WLAZŁAŚ, RYBO?!
Jeziora nie mają najlepszej opinii wśród łowców sandaczy.
Coraz mniej w Polsce, niestety, jezior o klarownej wodzie,
coraz więcej akwenów poddaje się eutrofizacji. Niełatwo bowiem
znaleźć jezioro obfitości, na którym mętnookie drapieżniki
biorą jak oszalałe. Prościej zająć się jeziorową klasyką i
uganiać się za szczupakami i okoniami.
Wody mętnieją, znikają podwodne łąki rogatka, wywłócznika,
moczarki. Powoli z wód jeziora wycofuje się szczupak, i choć
pozostaje w strefie przybrzeżnej i w sielawowych toniach,
to jego populacja znacznie się zmniejsza. Jako że przyroda
nie lubi próżni, to jego miejsce zajmuje sandacz.
Zanim wypłyniesz
Rzeczywistość znalazła
odbicie w typologii jezior. Są więc jeziora szczupakowo-linowe,
są także sandaczowo-leszczowe. Spinningistów - mimo że nie
łowią na jeziorach białej ryby interesować powinny oba człony
ichtiologicznej klasyfikacji. Pierwszy pozwoli im się zorientować,
czy warto nastawiać się na danym akwenie na sandacze i decydować
na żmudne poszukiwania, drugi może pomóc w doborze przynęt.
Są oczywiście jeziora
typu szczupakowego, w których występuje populacja sandacza,
niekiedy nawet dość liczna. Odnalezienie ryb bywa jednak bardzo
czasochłonne i przekracza niekiedy możliwości wędkarza przyjeżdżającego
nad jezioro sporadycznie czy spędzającego nad nim urlop. Nie
zniechęcam do poszukiwań, ale przestrzegam wszystkich, którzy
liczą na łatwe i szybkie efekty: jeziorowy sandacz bywa niełatwym
przeciwnikiem.
Nie jest go łatwo namierzyć
nawet w akwenach, które noszą miano sandaczowych. Natomiast
odnalezienie miejsc, w których przebywają stale, może wędkarzowi
przynieść przeogromną satysfakcję, wiele emocji oraz dać znakomitą
lekcję szacunku dla natury. Mi w każdym razie poszukiwania
sandaczy na jeziorze Bełdany pokazały, że spinningowanie może
być przyczynkiem do zmiany wędkarskiego systemu wartości.
Byłem otóż, jeszcze kilka
lat temu, poszukiwaczem cudownych przynęt, jednoznacznych
recept na wędkarski sukces, spinningistą, który myślenie o
taktyce rozpoczynał od spraw sprzętowych... Dwuletnie poszukiwania
sandaczy na Bełdanach nakazały mi zaczynanie od zupełnie innej
strony. Udowodniły niezbicie, że obśmiewane przez mnie "myślenie
jak ryba" ma głęboki sens.
Paradoks polega na tym,
że zbliżenie się do natury, powrót do wędkarskich korzeni
zawdzięczam fascynacji nowoczesnością i... echosondzie.
Zmiana przekonań
Przyrząd
ten zacząłem stosować w moich rejsach po jeziorze z przekonaniem,
że przyniesie mi ogromną zdobycz. Nastawienie takie pogłębiło
się przy pierwszych wyprawach. Nie dlatego, bynajmniej, że
zacząłem raptownie łowić więcej ryb, ale przez to, że włączona
funkcja identyfikacji ryb kreśliła na ekranie rybki i popiskiwała
przy tym radośnie. Okazało się, że w niełatwym akwenie, oskarżanym
przez wędkarzy i rybaków sieciowych o bezrybność, ryb jest
jeszcze sporo.
Po kilku wyprawach zacząłem
jednak traktować elektronikę zupełnie inaczej. Zdałem sobie
sprawę z tego, że informacje ukazujące się na ciekłokrystalicznym
wyświetlaczu są w pewnym sensie spóźnione i obraz, który mogłem
oglądać jest już historią. W kąt poszły wyobrażenia o tym,
że ujrzę oto na ekranie rybę, podam jej pod nos przynętę i
obejrzę hol przekształcony przez procesor. Zdałem sobie też
sprawę, że funkcja ID myli się dość często i melduje o rybach,
podczas, gdy echo odbija się od bąbli, liści, patyków, czy
czego tam jeszcze.
Z pokorą nakazałem więc
zamknąć się identyfikatorowi i wypatrywać zacząłem łuków rybich
grzbietów. Już było lepiej. Możliwość samodzielnej interpretacji
okazała się i fascynująca, i przyniosła efekty - w postaci
pierwszych jeziorowych sandaczy. Potem przyszła jeszcze poprawka
na to, że bardzo często komputerek sondy "wbudowuje" ryby
w obraz dna, że drapieżniki bardzo często znajdują się w tzw.
martwej strefie i nie dociera do nich sygnał wysyłany przez
przetwornik.
Jednocześnie z działaniami
praktycznymi, zawzięcie oddawałem się studiom teoretycznym
i w jednym z artykułów z prasy amerykańskiej znalazłem określenie,
które było dla mnie genialnym odkryciem.
Otóż popełniłem błąd charakterystyczny
dla neofitów echosondy - zawisłem na rybich grzbietach...
Skoncentrowałem się na
wypatrywaniu na ekranie wyłącznie ryb, przestałem zastanawiać
się nad, tym, o czym informuje mnie to niegłupie urządzenie.
Jednym zdaniem - widziałem wyłącznie fragmenciki ekranu, przegapiając
wszystko, co tak naprawdę okazało się niezmiernie istotne.
Zdałem sobie sprawę, że do tej pory całe moje wędkowanie było
takim wpatrzeniem się w rybi grzbiet, w pudełko z przynętami
i w tryby kołowrotka. Okazało się, że posługujący się echosondą
wędkarz powinien obserwować i interpretować cały ekran, ze
wszystkim szczegółami. Od tego wniosku do całkowitej zmiany
poglądów było już bardzo blisko.
Wszystko się liczy
Zarówno obraz na ekranie
echosondy, jak i informacje, które można zdobyć bez korzystania
z wędkarskiej elektroniki... Dla poszukiwacza sandaczy liczy
się więc całe jezioro. Nad nowym akwenem warto więc zdobyć
kilka podstawowych informacji. trochę łatwiej będzie nad jeziorem
odwiedzanym od dawna, bowiem większością danych się dysponuje,
nie zdając sobie sprawy z ich wagi.
Sandacz jest drapieżnikiem
bardzo dbającym o własny komfort "psychiczny". Choć głód go
wygania z ukrycia, to przecież większą część dnia spędza w
miejscach, które "uznał" za bezpieczne. W świetle słońca niezbyt
dobrze czuje się w otwartej toni. Jeżeli rozpoczyna żerowanie
za dnia, to z reguły penetruje strefę bezpośrednio przylegającą
do swej ostoi. Nawet późnym wieczorem ogranicza się do najbliższych
okolic, dopiero po zapadnięciu zmroku szuka bardziej oddalonych
zgromadzeń drobnicy.
Większość jezior udostępniona
jest do wędkowania za dnia, dlatego też jeziorowemu spinningiście
powinno zależeć na odnalezieniu dziennych ostoi tych drapieżników.
W jeziorach płytkich,
w których sandacze występują licznie, nie ma specjalnych problemów
- plan batymetryczny bywa na ogół wystarczającą podpowiedzią.
Penetrowanie wszystkich głębin może bardzo szybko przynieść
niezły efekt, zaś odszukanie plosa z gmatwaniną podwodnych
przeszkód - gałęzi, karczy, pniaków, głazów czy zatopionego
wraku, bywa gwarancją sukcesu.
Właśnie takich przeszkód,
a właściwie ich nagromadzenia, szukają najznakomitsi sandaczowcy
ze zbiorników zaporowych. Mają oni uproszczone zadanie - na
zalanych powierzchniach pełno jest takich miejsc. Od ściętych
lasów, przez zagajniki, plątaninę krzaków, po całe wioski,
które znalazły się pod wodą. Na jeziorach o takie miejsca
nie jest łatwo.
Na dużych i głębokich
akwenach sandacz za dnia przebywa w pobliżu dna na głębokości
od kilku do kilkunastu metrów. Wybiera najczęściej płaskie
blaty leżące w pobliżu gwałtownych spadków dna - zarówno tych
znajdujących się w pobliżu brzegów, jak i sąsiadujących z
podwodnymi górkami.
Miejsca te nie są specjalnie
trudne do wytypowania dla posiadaczy echosondy lub dla spinningistów,
którzy używają tradycyjnej sondy w postaci sznurka i ołowianego
ciężarka. Każda głębia położona blisko obfitującej w drobnicę
płycizny może być ostoją sandaczy. W jeziorach, które wypłycają
się jednostajnie, bez wyraźnych uskoków, dzienne ostoje sandaczy
znajdują się z reguły niezbyt daleko od granicy, na której
znajdują się ostatnie rośliny wodne. To strefa, na którą dość
mocno działają podwodne prądy i skutki falowania powierzchni
- dno oczyszczane jest z mułu, a twarde dno jest tym, co sandacze
lubią najbardziej.
Nie bez kozery tytuł tego
fragmentu podkreśla, że dla łowcy sandaczy każda informacja
może okazać się niezwykle ważna. Unikamy w "Tygodniku" niepotrzebnych
uogólnień, więc trzymając się tej konwencji, napiszę o konkretnych
doświadczeniach własnych. Mam głębokie przeświadczenie, że
Czytelnicy skorzystają z nich na "swoich" sandaczowych jeziorach.
Sandaczowy James Bond
Zafascynowany
echosondą, mimo znaczących korekt w poglądach i starannym
uwzględnianiu informacji z całego ekranu, nadal trwałem przy
fascynacji elektroniką. Rychło jednak okazało się, jak istotne
mogą okazać się informacje, których urządzenie nie uwzględnia.
Któregoś dnia trafiłem
na interesujące miejsce w pobliżu obozu harcerzy-wodniaków.
Od ich pomostu dno opadało gwałtowną stromizną do głębokości
11-12 m. Potem był kilkunastometrowy blat przed następnym
spadkiem. Echosonda meldowała o interesujących rzeczach -
na blacie musiały być jakieś przeszkody. po urwaniu kilku
przynęt i wyjęciu na kotwicach poczerniałych gałązek oraz
obłupków drewna, domyśliłem się, że były to zbutwiałe karcze
czy coś w tym rodzaju. Stanowisko przyniosło mi kilka ładnych
ryb - zanim harcerzy obudził sygnał trąbki, mogłem przez kilka
godzin poranka poszperać w karczach jigiem z antyzaczepowym
wąsem.
Kiedy dzieliłem się informacjami
z miejscowym wędkarzem - taka już jest taktyka Bonda, że za
informację trzeba płacić, choćby inną informacją - dowiedziałem
się, że w tym miejscu przed laty była binduga, miejsce, po
którym staczały się pnie wyrąbanych drzew, później były wiązane
tratwy, które następnie odciągał holownik. Stąd to nagromadzenie
"chaszczy" na blacie.
Ta informacja wywołała moje "bindugowe szaleństwo". Od najstarszego
gajowego w okolicy dowiedziałem się, gdzie jeszcze były bindugi.
Przy każdej, przy której znajdowała się głębina, echosonda
meldowała podobną, bardzo urozmaiconą konfiguracją dna. Na
każdym takim miejscu były sandacze.
Kolejny wyjazd poświeciłem
na przeszpiegi wśród miejscowej ludności. Nie podejrzewano
mnie o wędkarską konkurencję, bowiem rozpytywałem o wszystko
- byle nie o ryby. Interesowały mnie zatopione łodzie, stateczki,
dawne budowle hydrotechniczne, miejsca, gdzie topiono niezdatne
do użytku samochody. Opowiadano chętnie, często bardzo barwnie
i interesująco. I znów wiedza ta, wsparta echosondą, przyniosła
mi kolejne stanowiska, które wpisałem w prywatną mapę jeziora.
Odszukałem nawet znakomite sandaczowisko, gdzie pod koniec
wojny zatonęła barka z kilkoma ruskimi ciężarówkami i czołgiem.
Rzecz jasna obraz na ekranie
nie był batalistyczną scenką, ale wśród równego dna, na głębokości
ok. 12 m echosonda zameldowała jakieś interesujące wybrzuszenia,
górki, niby-głazy. Tutaj także mieszkały sandacze, choć od
płytkiego żerowiska dzieliła je kilkusetmetrowa odległość.
Ale czołg daje przecież poczucie bezpieczeństwa, nieprawdaż?
Górka albo kapitalizm
Mimo że jeziora uważane
są za łowiska ustabilizowane, na których zmiany odbywają się
powoli, to przecież człowiek potrafi naturę zmieniać bardzo
szybko. Jeszcze przed kilku laty Bełdany słynęły z górek szczupakowych,
na których łowiło się i okazy, i komplety. I oto zmienił się
ustrój i skończyły się szczupakowe górki...
Pewnie myślicie, że pomieszało
mi się we łbie. Otóż wcale nie - za socjalizmu z jego urawniłowką
po jeziorach nie objętych strefą ciszy pływało niezbyt wiele
motorówek, na ogół niespecjalnie mocnych. Po wejściu w kapitalizm,
jezioro stało się Mekką sportów wodnych Od paru lat w wędkowaniu
przeszkadzają skutery, motorówki pływające "tak sobie" z niewiarygodną
prędkością lub ciągnące narciarzy a nawet latające skrzydła.
Liczy się przede wszystkim liczba koni mechanicznych oraz
wysokość fali, jaką wznoszą te szatańskie obiekty.
Kilka motorowodniackich
sezonów wymiotło z podwodnych górek łany rogatka, oczyściło
je z warstwy mułu. Teraz rośnie tam cieniutką warstwą wodny
mech, wśród niego pokazały się łyse placki żwiru Wszystko,
co nad górkę wystawało z dna, zostało wymiecione w pobliskie
głębie. Teraz górki te na przełomach dnia i nocy nawiedzane
są przez sandaczowe watahy, które dzienną ostoję znajdują
wzdłuż stromych uskoków dna tej do niedawna szczupaczej krainy.
Dla łowcy jeziorowych
sandaczy znaczenie więc może mieć nawet zmiana ustroju...
Jacek S. Jóźwiak
|
|
|