Strona Główna
Forum Dyskusyjne

Od patyczka do
kosmicznych
technologii


Dwa w jednym -
wędkarski
"wash & go"


Wędkarska
paczuszka -
wyposażenie
pikerzysty


Organizacja
stanowiska


Reguły gry - połowy na konkretnych łowiskach - jezioro

Małe zbiorniki i żywcowa DS

Kanały i zalewy

DS i rzeki

Drgające świetliki - noce z pikerem

Zrób to sam

Swing tip

 

 

Od patyczka do kosmicznych technologii

Zawsze frapowały mnie zimowe przygotowania do wędkarskiego sezonu. Podglądałem go wówczas, nie pytając o nic, by wyjaśnienie tajemnic pozostawić sobie do wiosny. Ot, choćby łupanie osinowych pręcików, które zaśmiecało cały dom i doprowadzało do furii babcię. Takich sprężystych, choć kruchych i łatwo łamiących się patyczków potrafił dziadek wyprodukować i dwie setki.

   I oto któregoś kwietniowego dnia zabierał mnie dziadzio nad Wisłę. Wyjaśniała się kolejna tajemnica. Dziadek nie był wędkarzem, który lubił biernie czekać na rybę i alarmujący sygnał dzwonka ciężkiej gruntówy. Nie używał zresztą nigdy ołowianych pacyn, jakimi do dzisiaj posługuje się większość polskich wędkarzy. Oliwka - to było to, co lubił najbardziej i co całymi setkami odlewał w gipsowych foremkach. Dziadkowa wędka nigdy nie stała na sztorc, zawsze leżała płasko na dwóch podpórkach. Wyszukanym sprzętem nie dysponował - właściwie to miał tylko dwie bambusówki. Jedną lekką płociową spławikówkę i mocne, bodaj pięciometrowe wędziszcze gruntowo-szczupakowe.
   Długi przypon z "trzydziestki" (na takie żyłki się wówczas łowiło), oliwka na "półmilimetrówce", własnoręcznie upleciony z miedzianego drutu koszyczek zanętowy i kuty hak nr 4-6. Nadziewał nań dziadek pęczek kompostowych robaków i płynnym ruchem umieszczał zestaw na pograniczu nurtu. Od standardowej gruntówy różnił dziadkowe wędzisko osinowy patyczek dowiązany miedzianym drutem do szczytówki. Miał ów patyczek na końcu wycięte scyzorykiem wgłębienie, w którym lokował dziadek żyłkę po zarzuceniu i naprężeniu zestawu.
Siadał potem na jakimś wykrocie, z dłonią w pobliżu rękojeści i czekał na branie...
   Najpierw patyczek podrygiwał, wprawiając całe wędzisko w przejmujący dreszcz i za moment łamał się z cichym trzaskiem. Spokojne zacięcie i kolejny leszcz, jaź, certa dostawały po nosie.
   I to było pierwsze moje spotkanie z wędziskiem, którego koniuszek był znakomitym sygnalizatorem brań. W dłoniach doświadczonych wędkarzy starej daty taka wędka stawała się morderczym narzędziem. Podczas intensywnego żerowania ryb limity połowowe wyczerpywały się po dwóch godzinach i dwudziestu patyczkach.

   Spotkanie drugie - chyba dwadzieścia lat wstecz. Liceum, późnowiosenne wagary. Wynoszona ukradkiem wędka - niemal szczyt techniki, trzy i pół metrowa tonkinowa klejonka. Do tego jeden z pierwszych modeli Rexa, tęczowa "dwudziestka piątka" i kute haczyki Mustada... To tak, jakbym dzisiaj pojawił się nad Wisłą z shimanowską matchówką, ważącą wraz z kołowrotkiem niecałe piętnaście deko.
   Jeździmy nad Pilicę, do Przybyszewa. Miejscowość nieskażona była jeszcze przez hordy letników i plantacje ogórków. Tryumfalny nasz przemarsz przez wieś z rozłożonymi zawczasu wędkami, pełen szpan... A po przemarszu hajda na świnki, z których Pilica słynęła od Spały po ujście.
Zawsze wieczorem pojawiał się obok nas stary człowiek z leszczynowym kijem - nawet bez kołowrotka, tylko z drucianym zwijadełkiem. Coś tam majdrował przy jałowcowej szczytówce, przysiadał za krzaczkiem i po godzinie odchodził z siatką pełną ryb.
   Nad Pilicę jeździłem przez całe lato. Dopiero w sierpniu udało mi się przełamać nieufność starego i zobaczyć po raz pierwszy w życiu pilickiego "cwaniaczka", jak swą tajną broń nazywał miejscowy pogromca ryb.
   Do szczytówki przywiązany był mocną nicią dziesięciocentymetrowy drut ze sprężystego mosiądzu o przekroju ok. 1 mm. Zakończony starannym "oczkiem", lekko nachylonym ku wodzie. Przez taką przelotkę przebiegała żyłka lekkiego, gruntowego zestawu, typowej przystaweczki nurtowej. Stary delikatnie, spod siebie, lokował przynętę w łowisku i czekał, położywszy wędzisko na ziemi. Po minucie, czasami po dwóch (takie tam były ryby w początku lat siedemdziesiątych), miedziany drucik drgał pociesznie, przenosząc impuls na jałowiec...
   To nie było nawet zacięcie - ot, spokojne, choć pewne podniesienie kija. I kolejna ryba. Potem nieco mitręgi z wyprostowaniem drucika i zestaw znów lądował w wodzie. Dzisiaj, kiedy zadrga końcówka mojego "Silstara", ta najdelikatniejsza ze sprężystych, przypomina mi się często cwaniaczek znad Pilicy.

   Brytyjska pasja - nie ma większych tradycjonalistów nad mieszkańców środkowej Anglii. I choć w latach siedemdziesiątych w światowym wędkarstwie niepodzielnie królowały juk włókna szklane, pokazywały się węglówki, eksperymentowano z borem i kosmicznymi technologiami - w East Redford nad rzeką Idle i w odległym o kilkanaście mil Gainsborough nad rzeką Trent zmagano się od pokoleń z tonkinowymi klejonkami. Rasowy wędkarz z obu tych miast samodzielnie wykonywał własne wędziska. O jego kunszcie świadczyły nie tylko wyniki znad rzeki, ale przede wszystkim noszone nad wodę wędziska. Wykonać jak najcieńszą szczytówkę, która oprze się rybie życia, to było największe marzenie każdego "fiszermana" z nizin środkowej Anglii.
   Jeśli się spełniło, wchodziło się na trwałe do historii lokalnej społeczności. Na przykład w Gainsborough do dzisiejszego dnia wspomina się w nadrzecznych pubach niejakiego Johna Spearlimba, który pod koniec ubiegłego stulecia na wędkę zakończoną półtoramilimetrową, klejoną z tonkinu szczytówką, wyjął siedemnastokilowego łososia.
   Środkową Anglię ogarnęła moda na łowienie bez spławika - zastąpiła ją delikatna szczytóweczka. Doszło do tego, Ze nawet lordowie, anglikańscy kardynałowie, ziemianie, najzamożniejsi przedstawiciele mieszczaństwa łowili wędziskami z quiver tipem.
   Typowe wędzisko znad Trend i Idle miało ok. 2,70 m (9 stóp), korkową, dość długą, rękojeść i blisko półmetrową, cieniuteńką końcówkę osadzoną mosiężnymi, króciutkimi skuwkami. Niektórzy - jako że obydwie rzeki słyną ze zróżnicowanego prądu - mieli ich po kilka. Kto i kiedy wpadł na pomysł, że można szczytówki wymieniać, stosując sztyfty, wkręty i skuwki - miejscowa tradycja milczy. Być może był to któryś z tutejszych tkaczy, może któryś z górników, a może - jak lubią pokpiwać autochtoni - jakiś cholerny przybysz ze Szkocji ze swoją manią oszczędzania. Anglicy nabijają się ze skąpstwa Szkotów, ale pomysł kupili. Może nie dla oszczędności, a ze względu na umiłowanie komfortu. Wędrówka brzegami rzeki z pękiem wędzisk przestawała być przyjemnością, natomiast tuba z wymiennymi "tipami" swobodnie mieściła się w wędkarskim koszu.
   Na "pikery" łowiono nad Trent i Idle od pokoleń. Nie znano wówczas nazwy "quiver tip" - o metodzie tej mawiano SHUDDER. A to znaczy ni mniej, ni więcej tylko DRESZCZ.
   Przechodził on przez wędzisko, i przez wędkarza. Przeszedł też zapewne przez człowieka, który zrozumiał, że na "dreszczowej metodzie" można zarobić miliony. Funtów, rzecz jasna.


   Agenci specjalni nad wodą - nigdy nic nie wiadomo, być może facet, który stoi za naszymi plecami i podgląda tajemnice naszego łowienia - jest wędkarskim szpiegiem. Tak, szpiegiem - większość potentatów na sprzętowym rynku zatrudnia rzesze wywiadowców, którzy jeżdżą po świecie i podglądają wędkarzy.
   Mało się o tym mówi, bowiem o służbach specjalnych na ogół jest cicho. Poza tym chodzi o kolosalne pieniądze. Niemal każda duża firma ma taką komórkę wywiadowczą. Podglądacze wyjeżdżają do Południowej Ameryki, do Afryki, gdzie obserwują metody połowów w tradycyjnych, szczepowych społecznościach rybackich. Działają też w Europie i Ameryce Północnej, gdzie próbują wywęszyć małe, wędkarskie wynalazki. W światowej prasie fachowej pisze się na przykład o ogromnym zainteresowaniu tradycyjnymi metodami połowów w krajach dawnego ZSRR. "Umnyje rybołowy" wymyślili niejeden fantastyczny patent, który już dziś trafia się na rynku pod skomplikowaną, anglo czy niemieckojęzyczną nazwą.
   Tak być musiało i z drgającą szczytówką. Być może jakiś wędkarski szpieg podejrzał ją w Środkowej Anglii, ojczyźnie wędkarstwa sportowego, być może natknął się na wiślane kijaszki, pilickie "cwaniaczki" czy jesionowe "hramoty" z Wołynia, które jeszcze za cara "mowyły" o braniach.
   Być może dopiero sekcja analiz w którymś z przedsiębiorstw skojarzyła wszystkie te fazy i jakiś mądry szef nakazał rozpoczęcie prac nad "drgającą szczytówką". O autorstwo od lat biją się Brytyjczycy z Niemcami - widać tę walkę w nazewnictwie - o ile "quiver tip", drgający koniuszek - jest określeniem angielskim, o tyle np. "winkelpicker" stanowi kompromis między pretendentami do międzynarodowego patentu, choć sprytni Anglicy forsują pisownię "winkle-picker".
   Pierwsze wędziska tego typu ukazały się na rynku pod koniec lat siedemdziesiątych, ale dopiero na początku osiemdziesiątych rynek ten zaczęły zdobywać. W niewiarygodnym tempie. Ile jest w powodzeniu "drgającej szczytówki" zasługi skuteczności samej metody, ile zakrojonej na wielką skalę kampanii propagandowo-promocyjnej, wiedzą tylko rady nadzorcze największych firm. Faktem jednak jest to, że w rękach doświadczonego "pikerzysty" sprawne wędzisko staje się morderczym narzędziem.
   Powodzenie tej metody ma tez psychologiczne uzasadnienie - łowienie na "drgającą szczytówkę" jest niesamowicie podniecające, wciąga niczym hazard. Nie jest techniką wymagającą lat systematycznych ćwiczeń, choć doświadczenie jest i tu podstawą sukcesu. Sama nauka, pierwsze eksperymenty z "pikerem" bywają fascynujące - podczas każdego, najlżejszego nawet kontaktu ryby z przynętą przez zgrabne, dobrze skonstruowane wędzisko przechodzi dreszcz podrywający każdego, nawet najbardziej flegmatycznego wędkarza, zaś nerwusa przyprawia on niemal o stany histeryczne.
   Reszta historii "drgającej szczytówki" to już szaleństwo współczesnej technologii, tajemniczych tworzyw, podglądania w laboratoriach kryształów, włókien, żywic na poziomie molekularnym - czyli sprawy fascynujące dla fizyków i chemików, a mało interesujące wędkarzy. I w gruncie rzeczy niespecjalnie ważne dla uprawiających, czy pragnących uprawiać wędkarstwo "pikerowe". Przy doborze wędziska ważne są dwie rzeczy - gotówka w portfelu i wiedza, czym charakteryzować ma się sprzęt.
 
Reklamy Krokus: Open source ERP i CRM - Odoo (dawniej OpenERP)