|
PODRYWKA W MROWISKO
Środek lata. Do niewielkiej zatoczki, połączonej z jeziorem Roś malutkim kanałkiem, wpada ganiający za drobnicą szczupaczek. Młodocianego rozbójnika obserwuje z narastającym apetytem równie młodociany łowca uklejek. Po niedługiej chwili ściąga z haczyka robaczka, zaczepia za pysk żywą uklejkę i - nie bacząc na to, że dla dyndającego na końcu żyłki stworzenia każde zetknięcie z wodą jest jak skok z wysokiego piętra wprost na twardy beton - zaczyna rybką spinningować.
Scenkę ze spokojem obserwuje kilku dorosłych żywczarzy, moczących kije w jeziorze nieopodal. A kiedy uklejka przestaje nadawać się do użytku nawet jako pokarm dla kota, jeden z nich rzuca z wyrzutem w stronę młodzieńca: - No, i czego za pysk żeś zaczepił? Za grzbiet było, ostrzej by chodziła, dłużej pożyła, to i może upolowałbyś.
Wilk i zając
Wędkarstwo
to ponoć szlachetny sport. Niektórzy twierdzą nawet, że to
coś więcej niż sportowe hobby - to sposób na życie, obcowanie
z naturą, zrozumienie jej. Ciekawe, jak godzą swoje poglądy
z istnieniem metody żywcowej, która jest z ową miłowaną przez
nich naturą wyjątkowo sprzeczna. Zwierzęta wprawdzie polują
na siebie, ale jakoś nie męczą swoich posiłków przed przysposobieniem
ich do konsumpcji, czyli pozbawieniem życia. Nie zastawiają
też na potencjalne żarcie pułapek w postaci dobrze podmęczonej,
acz dychającej jeszcze, przynęty.
Żywczarze nie są tak humanitarni jak zwierzęta. Są gorsi nawet od myśliwych, uważanych przeze mnie prywatnie za wyjątkowej klasy zbrodniarzy.
Wyobraźcie sobie faceta, który poluje na wilka w ten sposób,
że pod pysk podstawia mu zajączka. Zajączek nie może uciec
- nie tylko dlatego, że jest dobrze przywiązany drutem kolczastym.
Przedtem parę godzin spędził w szczelnym worku foliowym, nie
udusił się tylko czystym przypadkiem, a teraz zwyczajnie jest
mu wszystko jedno i na żadne uciekanie nie ma już ani siły,
ani ochoty. Facet łapie wymarzonego wilka, leci do swojego
koła z triumfem, wali zwierze na wagę, odbiera gratulacje...
Otóż nie. Gratulacji ani ważenia nie będzie, a to z tej prozaicznej
przyczyny, iż metodami takimi posługują się jedynie kłusole.
Legalny myśliwy, który wpadłby na taki sposób polowania i
idee swą wprowadził w czyn, wyleciałby ze związku na tak zwany
zbity pysk szybciej, niż zdołałby pojąć, co się właściwie
dzieje.
Durne prawo, ale prawo
A my co? Posługujemy się tą oto barbarzyńską metodą w majestacie prawa i nawet
do głowy nam nie przychodzi, że jest w tym coś nie w porządku.
A przecież jesteśmy w o wiele lepszej sytuacji niż myśliwi.
My mamy sztuczne rybki, działające kubek w kubek jak rybki
prawdziwe, a oni sztucznych zajączków jeszcze się nie dorobili.
Więc może uprawiamy barbarzyństwo dlatego, że po prostu inaczej
się nie da? Może wielkie szczupale i sumy-giganty nic innego
nie chcą żreć i dlatego biedni wędkarze muszą pchać im pod
nos stworzenia nabite żywcem na pal, wijące się jak niejaki
Azja Tuhajbejowicz i jego sine ryby? Wcale nie! Nie od dziś
wiadomo, że taki szczupak wariuje wprost na tle ryb morskich,
trudnych do pozyskania jako żywiec w naszych jeziorach czy
rzekach. Że sum o wiele chętniej strzeli sobie pęczek rosówek
niż marnej kondycji - po kilkugodzinnym szarpaniu się w kierunku
wolności - płocinę.
Tyle, że za rosówkami trzeba się nalatać, nagimnastykować,
skradać z latarką w zębach, a i to nie zawsze przynosi spodziewany
efekt - nierzadko rosówka bywa szybsza niż ręka człowieka
i zdoła umknąć. Tyle, że w wędkarskich sklepach próżno szukać
paczkowanych rybek i stosownych doń atraktorów, o wszystko
wędkarz musi zadbać sam. Spinning - wiadomo - nie dość, że
nachodzi się człek, namacha kijem kosztującym górę forsy,
bolą nadgarstki i ręce, to jeszcze rybę złapie się albo i
nie, zaś to "nie" trwa niekiedy długie tygodnie. A żywiec?
Ten nie wymaga żadnego zachodu. Praktycznie łapie się sam.
Wystarczy zanurzyć podrywkę.
No właśnie, podrywka. Zajrzałam kiedyś takiemu żywczarzowi do sadza. W minimalnej ilości wody kłębiły się - jak karpie szykowane przez hodowców na wigilijne stoły - bardzo malutkie rybki. Narybek prawie. Tylko ichtiolog potrafiłby ustalić, które ukleja, które płoć, a które jeszcze co innego, a i jemu potrzebna byłaby lupa. Jakoś nie widziałam, by rzeczony facet, wybierając na przynętę kolejną ofiarę, posługiwał się owym przyrządem optycznym. A powinien, bo wprawdzie uklejka od niepamiętnych czasów mogła być mordowana w niemowlęctwie, ale taka płoć do niedawna jeszcze - a wizytację kubła odbyłam kilka lat temu - posiadała wymiar ochronny.
Taka wzdręga ma go nawet do tej pory. Ma go także boleń, który
w młodocianym wieku jest nie do odróżnienia od uklei. I nic
nie stoi na przeszkodzie, by właśnie ten drapieżnik padł łupem
podrywki faceta. Pięciocentymetrowe rapki - a taki jest zwyczajowy
rozmiar polskiego żywca - pływają sobie zazwyczaj właśnie
blisko brzegu. A żywczarze zwykle nie noszą lup. I nie są
ichtiologami.
Ryby nie boli?
Jakiś czas temu, kiedy między moimi przyjaciółmi po raz kolejny rozgorzał ognisty spór o żywca i odczucia ryb, jako argument przeciwważny barbarzyństwu żywca rzucono mi Amerykę, ulubiony wzorzec Polaków. Amerykanie, naród słynący z tego, iż nie zrobi żadnej rzeczy, która nie byłaby politycznie poprawna, na żywca łowią. Łowienie poprzedzili dogłębnymi badaniami nad rybami jako takimi - wieszali je na hakach i mierzyli poziom stresu, macali po receptorach.
Wyszło im, że ryby są stworzeniami z natury gruboskórnymi,
niewrażliwymi i żadnego bólu nie czują... Ale z drugiej strony
właśnie w tamtych okolicach wymyślono systemiki upodabniające
ryby martwe do żywych, tak by wrażliwi wielbiciele metody
mogli raz na zawsze rozstać się z moralnymi dylematami. I
to właśnie tam wrzucenie ryby do wody sposobem powszechnie
praktykowanymi w Polsce, czyli rozbujać i wiuuu... jest tępione
z dużym ogniem. Ryby się do wody, proszę Państwa, wkłada.
Bo inaczej czują się obolałe, ogłuszone i nie nadają do ponownego
"odłapania" w dniu dzisiejszym.
Inaczej do sprawy podeszli nasi sąsiedzi zza Odry - Niemcy.
Zamiast robić z siebie cyrk na całą Europę, mierzyć, ważyć
i kaleczyć po to tylko, by stwierdzić - boli czy nie - zwyczajnie
metody zakazali i cześć. Trochę zapewne na wszelki wypadek,
ale pewnie w zakazie jest i coś merytorycznego. Wszak Niemcy
to naród praktyczny i trudno posądzać ich o działanie oparte
tylko na emocjach - szczególnie, gdy chodzi o prawo. Co innego
Amerykanie.
Ale i za oceanem zaczynają pojawiać się głosy, że metoda jest co najmniej kontrowersyjna. Znajomy mi mieszkaniec owego kontynentu tak oto podsumował spór na temat. Argument, jak przystało na Amerykę, zawierał w sobie sporą dawkę uczucia: - Wbij sobie w wargę haczyk i próbuj się zerwać, a potem
pogadamy o tym, czy to metoda humanitarna...
Gośka Jurczyszyn
|
|
|