I ja mam w pamięci takie nieoczekiwane spotkanie. Łowiłem wówczas
jazie na starych główkach wiślanych w podwarszawskiej Łomnej. Już
się ściemniło, ryby wyszły ku powierzchni, więc cisza była warunkiem
powodzenia.
Klasyka - trzask za plecami, osuwające się kamienie, tajemnicze ćlamkotanie,
brzęk przewróconego termosu.
I potem chlupot, hałas kilkunastu nóg. Tuż koło mnie wybierała się
na zarośniętą wyspę wataha dwuletnich dzików. Płynęły na wyciągnięcie
wędziska. Ostra woń aż zatykała.
Nawet na mnie nie spojrzały - a zjawisko było niesamowite. W przodzie
sapiący świński ryj, a niecały metr za nim postawiony na sztorc ogonek,
niczym peryskop tnący ciemną wodę.
Przepłynęły. Kiedy wróciłem na brzeg, okazało się, że razem z siatką
zjadły złowionego za dnia sandacza i ostatnią kanapkę. Niech im idzie
na zdrowie. Tylko dlaczego któryś z nich nasrał mi na plecak? Od spodniej
strony...
[jaj] |
|
INTRUZ
Dobre zdjęcia powinny zawierać taką
nieprzemijającą wartość, że nawet po latach będzie ona aktualna...
Znalazłem dwie fotki: jedna moja, a druga Jarka - niegdyś wielkiego
zapaleńca, który, po latach nieobecnośc,i objawił się nad wodą jak
ten syn marnotrawny.
Jarek opowiadał mi, jak kiedyś podchodził
po raz kolejny starego, cwanego pstrąga zamieszkującego niedostępny
odcinek rzeki. W pewnym momencie spojrzał na brzeg i dostrzegł siedzącego
na pniu małego pluszowego misia. Nie był to Miś Puchatek z dobrze
znanej bajki, tylko trocinowo-pluszowy futrzak, z białym krawacikiem,
dokładnie taki sam, jakiego każdy z nas zapamiętał z czasów dzieciństwa.
Pierwsza myśl, to pytanie: co za czubek
jeździ z misiem na ryby? Jednak pstrąg był ważniejszy, więc nie zaprzątał
sobie głowy zabawką.
Po kilku kolejnych pustych rzutach przypomniał
o dziwnym znalezisku. W tym czasie miś przesunął się o kilka metrów
do przodu i teraz przyglądał się mu uważnie... Dopiero wtedy ujrzał
Jarek w całej krasie młodą kunę, która buszowała nad brzegiem rzeki
w poszukiwaniu jedzenia. Nosiła tego misia, czy co?
Moje
wspomnienia łączą się z kąpielą w zimnej jesiennej wodzie. Wędrując
wzdłuż Wdy dostrzegłem pod drugim brzegiem spokojne duże kółko. Tak
potrafi zbierać tylko duży lipień. Jednak warunki brzegowe nie pozwalały
na wykonanie dostatecznie długiego rzutu.
Na szczęście, w odległości czterech
metrów od brzegu wypatrzyłem w wodzie duży kamień. Brodząc na krawędzi
nabrania wody do woderów dotarłem do niego. Utrzymanie równowagi na
oślizgłym, obrośniętym glonami głazie też sprawiało pewne trudności,
ale jak powiada przysłowie: "gdzie diabeł nie może tam wędkarza pośle..."
Lipień okazał się starym wyjadaczem
i po kilkukrotnym przeprowadzeniu muchy przestawał żerować. Widocznie
coś mu nie odpowiadało w mojej muszce. Zabawa powtarzała się cyklicznie:
on kilka zbiórek, ja parę rzutów i przerwa w żerowaniu.
W pewnym momencie usłyszałem za sobą
głośny trzask, obróciłem się i spadając z kamienia, zobaczyłem uciekającą
sarnę. Jesienna zimna woda sięgała mi prawie po pas.
Te dwa zdarzenia pozornie nie mają nic
wspólnego ze sobą, za wyjątkiem jednego. Kolega i ja zachowywaliśmy
się nad wodą tak cicho i spokojnie, że dzikie zwierzęta zbliżyły się
do nas prawie na odległość wyciągniętej ręki. Nie byliśmy intruzami,
brutalnie ingerującymi w przyrodę, byliśmy niemal stałymi elementami
tej przyrody. Warto tak się zachować będąc nad wodą. Po pierwsze,
mamy sznse na nieoczekiwane spotkania, po drugie, nasze wtargnięcie
w nią nie pozostawi nad wodą trwałych śladów "cywilizacji".
Romek Wigura
|
|
|