    Zdjęcia Andrzeja Trembaczowskiego robione były podczas noworocznej
wyprawy na Bystrzycę Lubelską. |
|
PSTRĄG NA ZIMNO
Ogarnięty salmonellozą człowiek jest
jak dziecko. Wie, że styczniowe pstrągi to słabowite chudzielce, ani
chytre, ani głodne, ani waleczne. Wie, że satysfakcja z ciągnięcia
takiej sznurówki jest bliska zeru. A jednak... jedzie. Siedzenie w
domu, w chwili gdy już WOLNO, wydaje mu się taką samą niemożliwością,
jak mocno nieletnim obywatelom pozostawienie w spokoju drugiej tabliczki
czekolady.

Łapie więc nieszczęsna ofiara nakrapianego
nałogu sprzęt, ciuchy i, drżąc - czy to z zimna, czy jeszcze z sywestrowych
oparów - rusza nad wodę. Głowę niesie mimo wszystko wysoko, wodery
zdają mu się balowymi lakierkami, mózgownicę wypełnioną ma nieracjonalnymi
nadziejami na wielkie kabany. Tęsknica gna go tam, gdzie w lecie spotkał
"tego wyśnionego", co to zagryzł woblera, ale, niestety, wypluł. Kto
wie, może teraz...?
Rzeczka wita go zimową ciszą. Nic nie
szumi, nie szeleści, pod nogami trzeszczą zmrożone gałęzie. Widoczność
pod wodą taka, że polaroidy można schować do kieszeni. Ofiara chwyta
sprzęt, posyła przynętę w kabanowe miejsce i... nic. Zmienia miejsce,
rzuca - znów nic. Zmienia wabik. Zmienia miejsce... W końcu, zmęczona,
schetana, brudna, wraca do domu z nosem na kwintę, złorzecząc w duchu
ohydnym kłusolom, którzy podczas zimy wytrzebili wszystkie ryby.
Ma rację - kłusole na pewno wykorzystali
wędkarską nieobecność. Ale ma jej tylko trochę.
SIEDZĄC PRZY KIJU
Wyprawę na zimowe pstrągi trzeba zaplanować.
Najlepiej siedząc w wygodnym fotelu, w sporym pokoju, na podłodze
którego zmieszczą się wszystkie nasze skarby, wysławszy całą swoją
rodzinę na długi urlop... No nie, przesadziłam. Rodzina zostaje.
Fotel też. W fotelu bowiem myśli się
najwygodniej, a myślenie będzie w tym wypadku podstawą sukcesu.
Na pierwszy ogień idzie sprzęt. Musi
być wyczyszczony na błysk. Nie warto go zmieniać, zima to kiepska
pora na pstrągowe eksperymenty. Ryby i tak są niemrawe i mało chętne.
Dołożenie do tego nowego, nieznanego kijaszka to gwóźdź do trumny.
Trzeba natomiast zmienić linkę. Na jaką, wypowiadać się nie będę,
to sprawa zbyt indywidualna i zależna od zbyt wielu czynników. Grunt,
by była świeżutka i dobra.
To nic, że niektórzy mają całkiem dobre
linki, nawinięte na szpule pod koniec ubiegłego sezonu. Zmieniamy.
To dobrze wpływa na psychikę.
Przynęty dobieramy również,- zaczynając
od tropu psychicznego. Każdy ma swoje ukochane wabie, boskie woblery,
cudotwórcze wahadłówki. Te bierzemy bezwzględnie. To, czy pasują do
wybranego łowiska, czy nawet do kropkowańców - nie ma żadnego znaczenia.
Wędkarze są przecież jak dzieci, bez ulubionych zabawek będą czuli
się osamotnieni i niekompletnie wyposażeni. I klęska murowana.
Wepchnąwszy ukochane skarby do osobnego
pudełka można przystąpić do doboru racjonalnego. Co to oznacza? Ano,
że trzeba być przygotowanym na każdą ewentualność i zmieścić efekty
tych przygotowań w czymś o wiele mniejszym niż ciężarówka. A więc
kilka woblerów chodzących płytko, kilka schodzących głębiej, kilka
ostro, tzw. dołkowców. Kolorystyka też zróżnicowana: od ostrych fluo
przez ponurą ciemność do łagodnej natury. Do tego kilka małych wiróweczek,
kilka mikrych wahadłówek i , na wszelki wypadek, miniaturowe gumki.
Aha, i jeszcze puste, zapasowe pudełko. Nie będziemy się przecież
miotać nad zimową wodą, grzebiąc w czterech, pięciu pudłach. I pora
nie ku temu, i ciuchy nieporęczne... Takie pudełko będzie jak znalazł,
by włożyć weń przynęty, które po oględzinach wody wydadzą się najodpowiedniejsze.
Reszta powędruje w odmęty plecaka.
No właśnie, plecak. Trzeba zapomnieć
o ukochanych, spinningowych, wyciągniętych, spranych woroplecaczkach
i sięgnąć do zasobów naszych braci - spławikowców. Plecak-krzesło
będzie jak znalazł: i wypakować go można dobrem wszelakim, i przycupnąć,
gdy nogi wejdą nam w mało szlachetne zakończenie pleców.
Plecak uzupełniamy termosem z gorącą
herbatą (może być góralska) i jedzeniem. Posiadacze dwóch termosów
mogą nawet pokusić się o posiłek ciepły, pobierając flaki, bigos czy
inny wynalazek garmażeryjny. Nie zapominamy też o kiełbasie: pieczona
nad ogniskiem wraca wiarę w życie nawet wtedy, gdy ryby nie biorą.
BAŁWANY W LEMIESZARNI
Teraz można ruszać. Ba, ale gdzie? Doświadczeni
w bojach kropkomaniacy nie mają z tym problemu - jadą tam gdzie zawsze.
Ale co ma zrobić osobnik ledwie zarażony, ale już cierpiący? Ano,
najlepiej będzie znowu posłużyć się rozumem i - w tym wypadku - zdać
się na vox populi. A głos ludu za królową pstrągowych rzek jednogłośnie
uznaje Dobrzycę. Mający dużo czasu i żelazną kondycję mogą sobie pozwolić
na zbadanie Dobrzycy w całości, od jeziora Malichy Duże aż do Zabrodzia.
Mniej zasobni w czas powinni ograniczyć się do odcinka Czapla - Tarnowo,
uchodzącego ponoć za najrybniejszy.
Czaplę rozpoznać nietrudno, liczy bowiem
wszystkiego bodaj ze dwie chałupy, okraszone młynem wodnym (nadal
czynnym). Poniżej tych chałup znaleźć można kilka miejsc wręcz kapitalnych.
Gdyby były puste - przed dalszą wędrówką wędkarskie samopoczucie podreperują
ukryte w lesie jeziorka, w których czekają głodne spinningowych przynęt
okonie. Rzecz jasna, na mrozie pocieszka odpada, chyba że przewidująco
wzięliśmy ze sobą także sprzęt podlodowy...
Idziemy dalej.
Poobgryzane przez bobry brzozy i dęby
doprowadzą nas do wsi Wiesiółka. Miejsce to szacowne, jego korzenie
sięgają bowiem 15 wieku. Tu, w razie niechęci ryb, pocieszyć się można
historycznie, zwiedzając starą lemieszarnię. Jak przystało na wieś
nadrzeczną, lemieszarnia wykorzystywała wodę do napędzania swoich
trzech kół.
A gdyby brały, to też... lemieszarnia.
Nacieszywszy się Bałwanami, jak miejscowi
zwą owo miejsce, ruszamy w kierunku Tarnowa. To trasa dla odważnych:
zwolennicy chodzenia po płaskim powinni raczej pokonać ją samochodem.
Od jeziorka Okoninko Tarnowskie płynie bowiem Dobrzyca bardzo monotonnie:
wąwóz, górka, wąwóz, górka...
A w Tarnowie - pocieszka totalna. Jeśli
ryby nie brały przez cały czas, tu na pewno wezmą... za drobną opłatą.
W miejscowości bowiem znajdują się aż dwie hodowle pstrągów. Pierwsza
z nich właśnie zmienia właściciela, czemu z otwartym sercem kibicuje
większość miejscowych (i nie tylko) wędkarzy. Druga to nic innego
jak słynne łowisko u Pirtoniowej, gdzie w czasie letniego Pstrągowego
Mityngu leczyliśmy zranioną ambicję. A jest się czym na łowisku leczyć:
tęczaki spore i wypasione, czasem trafi się źródlak, na miejscu piwo
(także z lodówki), ryby wędzone, grill dla gości. W wodzie żyją ponoć
zwierzęta tak egzotyczne jak jesiotry... Niestety, do wędkarzy nastawione
są niechętnie, ale w ramach pocieszania można strzelić sobie wędzonego.
Zanim jednak poddamy się i pójdziemy
leczyć honor na łowisku specjalnym, żegnamy się z Dobrzycą. Warto.
W rzece mieszka niejeden uciekinier z hodowli... Trzeba jednak pamiętać,
iż łowienie w bezpośredniej bliskości pstrągarni jest zakazane.
Ci, którzy nie mają jeszcze dość,
mogą po kuracji w Tarnowie powędrować dalej, do Zabrodzia. Tu Dobrzyca
wpada do Piławy. Jeśli mamy fart, z okolic starego mostu kolejowego
wyjmiemy niezłego potokowca...
Jeszcze most drogowy na Dobrzycy i...
koniec wycieczki. Dalej nie ma sensu iść. Im bliżej ujścia Piławy
we wsi Dobrzyca, tym nurt wolniejszy, dno bardziej muliste, a pstrągów
mniej i mniej...
ZIMOWE MYŚLENIE
Lądowanie nad właściwą wodą to dopiero
połowa sukcesu. Trzeba jeszcze złowić pstrąga. A zimowy pstrąg to
przeciwieństwo letniego. Jest wychudzony, zmęczony tarłem. Nie chce
mu się jeść. Nie chce mu się walczyć. Ba, nawet pływać mu się nie
chce... Żeby go dorwać, trzeba postępować po zimowemu, czyli na odwyrtkę.
Szukać pstrąga tam, gdzie w lecie na pewno by go nie było.
Nasze będą wszelkie miejsca o równym
uciągu, prostki,, żwirowe wypłycenia, a nawet muliste zatoczki na
pograniczu prądu i spokojnej wody. Nasze rynny po zewnętrznych łukach.
A gdyby pstrągów tam nie było - cóż. Trzeba wtedy sięgnąć bezpośrednio
w spokojną, nieruchomą nieraz zatokę... I, rzecz jasna, nieśmiertelne
dołki.
Idąc dalej tym tropem, przynętę posyłamy
z prądem i ściągamy pod prąd. Nieśpiesznie, powoli, zatrzymując raz
po raz. Wymęczony miłosnymi igraszkami pstrąg musi "pomyśleć". Zmobilizować
się. Gdy uparcie będziemy przeciągać wabik tuż pod jego nosem, majtając
nim od czasu do czasu, w końcu zagryzie... O ile się nie spłoszy.
Zmęczenie bowiem zmęczeniem, a rybce charakter na zimę się nie zmienia,
choć nawyki tak. Dlatego sensowniej będzie, gdy wabik nadpłynie z
daleka, nawet z kilkunastu metrów wprost pod kropkowaną paszczę. No,
i nie należy pokazywać się rybce w całej krasie. Brzegi o tej porze
są łyse, a widoczność w wodzie porażająca. Dlatego z miejsca na miejsce
przenosimy się daleko od brzegu, podchodząc doń dopiero w upatrzonych
miejscach.
No właśnie. Tu przyda się puste pudełko,
które zminimalizuje liczbę naszych nadwodnych ruchów przynajmniej
o rozpaczliwe grzebanie w plecaku.
Sezam napełniamy zlądowawszy nad wodę.
Rzut oka wystarczy, by stwierdzić jej stan: wysoka, niska, przeźroczysta,
mętna. Na głęboką wkładamy wabiki ostro schodzące, na niską - pracujące
płyciej. Mętna - co zdarza się niezmiernie rzadko - skłania do skorzystania
z wściekłych kolorów, przejrzysta potrzebuje barw naturalnych. I tak
dalej, i tak dalej.
To nie wszystko. Dobór przynęty zależy też
od charakteru łowiska. Do "pracy" na łukach i prostkach najlepsze
powinny być małe woblery, takie około 3,5 cm. Wypłycenia - to królestwo
wirówek. Też nie za wielkich, dodajmy: comety i aglie o numerach 0
i 1będą akurat. Podmyte skarpy... Tu ciekawostka. Sposób na podmyte
skarpy wyczytałam w miejscowej prasie. Penetrujemy je otóż... 3-centymetrowymi
twisterami. Rzucamy twistera na skraj cypla, ruchem wędziska zsuwamy
go do wody i pozwalamy prądowi wtłoczyć go pod podmycie.
I tak można oddawać się zimnej salmonellozie
aż do pierwszych roztopów. Potem, gdy mróz puści i zrobi się wiosenna
chlapa, w rzece znajdzie się mnóstwo naturalnego jedzenia. Pstrągi
podpasą się, nabiorą sił i wrócą na swoje naturalne stanowiska. A
za nimi - my.
Gośka Jurczyszyn
|
|
|