|
EKONOMIA SOCJALISTYCZNA
Do utrzymania równowagi biologicznej
w akwenach nie jest potrzebna żadna wiedza przyrodnicza - wystarczy
posługiwać się ekonomią. Ekonomią nowoczesną, rozsądną, rozumującą
perspektywicznie. Wystarczy myśleć jak rasowy handlowiec.
Żeby mieć dochód, trzeba mieć co sprzedawać.
Najlepiej, jeżeli towar jest wysokiej jakości. Muszą więc w wodzie
mieszkać ryby, duże ryby. Ich złowienie nie powinno nastręczać zbyt
wielkich trudności. Należy więc zarybiać, zarybiać i jeszcze raz zarybiać.
Nie po to, by ładnie wyglądały monitoringi, czy wyniki odłowów kontrolnych,
a po to, by klienci odpoczywający nad wodą mieli podczas łowienia
kontakt z rybą, by
opłacało im się płacić
za prawo do wędkowania, czasami niemało.
Wędkarstwo - jak większość ludzkich
namiętności - znakomicie się czuje w kapitalizmie. To prawdziwy przemysł,
jeden z konarów gałęzi gospodarki, jaką jest turystyka. Poza tym wędkarstwo
- wbrew wszystkiemu, co mówi się u nas o zachodnim modelu - wpisane
jest w demokrację i prawa obywatelskie. Fakt, że za łowienie trzeba
płacić, bynajmniej nie zniechęca ludzi do uprawiania tej pasji. Różnicuje
tylko dostępność do łowisk.
Sprawa nie ma nic wspólnego z ideologią,
czy raczej z pomieszaniem ideologii - kapitalizmu z socjalizmem, jak
ma to miejsce u nas. Różnica w cenach nie jest wynikiem sufitowych
wyliczeń i lewitacji ekonomicznych. Płaci się za towar i za usługi.
Towarem dla wędkarza są ryby, usługami na przykład możliwości łowienia
ich określonymi metodami.
Przepisy ograniczające
stosowanie jakichś technik mogą, dla kapitalistycznego wędkarza klienta,
oznaczać dwie zupełnie różne sprawy. Po pierwsze mogą budzić podejrzenie,
że ryb na danym terenie jest niewiele, że gospodarka jest nieprawidłowa
albo coś zupełnie odwrotnego - że łowisko jest tak fantastyczne, że
popyt na łowienie jest tak ogromny, iż właściciel, dzierżawca, gospodarz
musiał wprowadzić ograniczenia. Prawda o rzeczywistym stanie łowiska
wychodzi na jaw w wędkarskich - nie tylko zresztą - gazetach oraz
famie, jaka po wędkarskim światku się niesie.
Rozmawiałem kiedyś z kilkoma redaktorami
pism wędkarskich. Podnosiłem problem etyki - jakże u nas nabrzmiały
i bolesny, wie każdy, kto bywa nad wodą. Mogłem w tej materii dogadać
się wyłącznie z kolegą z Litwy i z Ukrainy. Gadaliśmy tym samym językiem.
Posiadaliśmy w mózgu ten sam wrzód - przyzwyczajenia z poprzedniej
epoki. Znaleźliśmy nawet określenie na tę chorobę - nakazowo-rozdzielcze
przywiązanie do ideałów i idei...
Etyka? - Wzruszył ramionami Niemiec.
Kłusownictwo w szeregach organizacji wędkarskiej? - Zdziwił
się Norweg. Tam o etyce się nie gada na plenach i prezydiach, tam
na spotkaniach władz wywala się z towarzystwa delikwenta, który złamał
przepisy. Bez względu na to, czy pogwałcił je na łowisku własnym czy
na cudzym.
Etyka nie jest pojęciem abstrakcyjnym,
nie dyskutuje się ogólnie na temat zasady "no kill", połowu
na żywca, czy używania robala na wodach pstrągowych. Cała etyka wędkarska
zawiera się w jednym przykazaniu - trzeba
łowić zgodnie z przepisami,
jakie obowiązują na konkretnym łowisku. Cała reszta jest już prywatną
sprawą wędkarza. Intymną, subiektywną. To osobiste przekonania, od
których innym ludziom wara, a stowarzyszeniom tym bardziej.
Przepis mówiący o tym, że na dwudziestokilometrowym
odcinku rzeki może dziennie łowić trzech wędkarzy, nikogo nie dziwi.
Widać tylko takie ograniczenie powoduje, że za prawo do łowienia na
tym łowisku płaci się równowartość 120 dolarów, a na termin czeka
przez kilka miesięcy. Nadzieja na spotkanie z ogromnym łososiem porównywalna
jest z myśliwską szansą upolowania jelenia z porożem rozkrzewionym
niesamowicie.
Niemal darmowe łowienie dorszy w fiordach
też daje nadzieję na rekord, a nawet prawdopodobieństwo złowienia
halibuta wielkiego niczym małolitrażowy samochód, ale nie daje się
porównać z emocjami, jakie niesie łososiowa szansa na słynnym na całą
Europę łowisku.
Piszę pozornie
o rzeczach oczywistych
i akceptowanych nawet przez zwolenników powszechnego dostępu do każdej
wody. Nawet najzagorzalsi socjałowie wędkarscy godzą się na łowiska
specjalne - ale nie o specjalne strefy chodzi w akceptacji zmian,
jakie zajść w końcu muszą. Specjalne strefy ekonomiczne dobre są w
Chinach, a nie w kraju z europejskimi aspiracjami. - Kłusownictwo? - Wzruszył ramionami
niemiecki publicysta i dodał - Jak straż złapie kłusownika, to
zapłaci taki sztraf, że nie będzie go stać na łowienie przez kilka
miesięcy, poza tym wyrzucą go z towarzystwa.
A w Polsce?
W Polsce straż w większości okręgów może
kłusownikowi zagrać co najwyżej na drumli, a monopolistyczna organizacja
pozwala na to, by naruszający przepisy faceci mogli nawet do głównego
prezesa mówić "panie kolegoÓ...
Jacek Jóźwiak
|
|
|