        |
PUDEŁKO CZTERECH PÓR ROKU
Kilka lat temu wybrałem się nad Wel
na małe wiosenne pstrągowanie. W dwustronnie zamykanym pudełeczku
miałem większość moich skarbów. Nie byłem jeszcze owładnięty manią
kolekcjonerską, nie wydawałem wszystkich finansowych nadwyżek na przynętowe
cacka. Zresztą i rynek - mimo pozornej obfitości - nie służył jeszcze
tak niewyczerpaną ofertą jak dzisiaj.
Rebelki kupowało się na giełdzie. Pochodziły
one wówczas z tzw. importu walizkowego. Pokazywały się także inne
maleńkie przynęty amerykańskie, była już obfitość Rapalek, wynaleźć
można było cykady, pojawiły się pierwsze woblery Veselinowićia.
Takimi właśnie skarbami po brzegi wypełnione
było moje pudełeczko. Na dobrą sprawę, warte było ono tyle, co mój
kij z połową kołowrotka, a już wówczas korzystałem z zupełnie przyzwoitego
sprzętu.
Łowiłem poniżej Lidzbarka, w lesie,
gdzie rzeka kręci, pełna jest bystrzyn, zwałowisk i wczesną wiosną
gna jak oszalała. Nie jest łatwo utrzymać się na nogach, jeśli wejdzie
się po skraj woderów. Dzień był słoneczny, rozleniwił mnie, ruchy
moje stały się powolne. Przestało mi się śpieszyć, tym bardziej, że
połowiłem. Pstrągi niespecjalnie duże, takie po trzydzieści pięć centymetrów,
doczekiwały się amnestii. Niech rosną i cieszą wędkarzy.
Za każdym zakrętem wychodziły do czegoś
innego. Można im było kilkanaście razy koło pyska przeciągnąć obrotówkę,
w którą uderzył sąsiad kilkadziesiąt metrów wyżej i nawet się nie
ruszyły. Dopiero po zmianie przynęty - na przykład na rebelowską krewetkę,
wychodziły natychmiast.
Pudełko więc często wyjmowane było z
przyciasnej nieco kieszeni kamizelki. Dobre pudełko, dwustronnie otwierane,
pakowne, ze sznureczkiem przywiązanym do specjalnego oczka. Tyle że
sznureczek ten nie był zasupłany na uszku przyszytym do kamizelki.
Zapomniałem, nie chciało mi się - nie wiem, nie pamiętam. I oto pudełko
podczas zmiany woblera wypadło mi z dłoni. Spłynęło błyskawicznie.
Stałem niemal na środku Welu i patrzyłem, jak ucieka za zwałowisko
z popróchniałych olch. Spokojnie podreptałem w stronę brzegu. Nie
wpadłem nawet w panikę. Wydawało mi się, że dogonię moje skarby z
łatwością.
Szukałem pudełka przez kilka godzin,
do wieczora. Nie znalazłem. Popłynęło w dół albo zaczepiło w jakimś
zasłoniętym miejscu. Strata niepowetowana, tym bardziej że zamierzałem
nad Welem pozostać przez kilka dni. Pozostałem, ale łowiłem na wirówki
kupione na gwałt w miejscowym sklepiku. A pstrągi - jak na złość -
nie chciały bić w tutejsze wzory....
Koniec wstępu - dygresji. Rzecz bowiem
nie o moim pudełku ma być, ale o tym, co do niego wkładam.
Zima w kropki
Woblery z Czarnego... Rarytas na rynku,
docierają do nielicznych sklepów, częściej obecne w prywatnej wymianie.
Przynęty, które od lat cieszą się uznaniem wśród trociowej i pstrągowej
braci. Szczyt wędkarskiego rękodzieła. Starannie i z ogromnym wyczuciem
projektowane kształty, doskonała obróbka oraz wykończenie. Absolutnie
ręczne wykonanie, indywidualne wyważenie każdego egzemplarza i przygięcie
oczka... Poezja!
Podstawą woblerów z Czarnego jest przetykana
metaliczną nicią tkanina, złocista bądź srebrzysta. Grzbiety pociągnięte
warstwą farby - czarnej, grafitowej, granatowej oraz czerwonej i zielonej
fluo. Pojawiają się też "killerki" z pomalowanym na czerwono przo
dem. Utwardzone wieloma warstwami bezbarwnego lakieru. Dość gruby,
starannie wyprofilowany statecznik.
Produkowane w dwóch podstawowych wielkościach,
czy raczej rodzajach: pstrągowe (od 3 do 5 cm) oraz trociowe (od 7
do 10 cm). Stateczniki, wklejone najczęściej pod ostrym kątem, zapewniają
szybkie i głębokie nurkowanie. Wyjątkiem są niektóre modele pstrągowe
przeznaczone na płytkie łowiska.
Akcja mniejszych dość agresywna, na
ogół drobna, doskonale wyczuwalna na wędzisku. Niezłe zachowanie podczas
prowadzenia przynęty z prądem, świetne podczas rzutów w poprzek nurtu
i ciągania pod prąd.
Woblery duże różnią się akcją - zdarzają
się arcyagresywne, ale spokojne, płynne, niemal "wijące się" nie należą
do rzadkości. Na uwagę zasługują wzory z podwójnym oczkiem - "w dziubku"
i na stateczniku. Mają wyraźnie różną akcję i osiągi głębokościowe,
w zależności od tego, do którego z oczek przypina się agrafkę.
Przez nielicznych spinningistów sprawdzone
na wodach nizinnych. Tonące trociówki o owej "wijącej się" akcji kuszą
jeziorowe szczupaki oraz duże sandacze. Pstrągulki zagryzane bywają
przez okonie na starorzeczach i jeziorowych płyciznach, na rzekach
natomiast stanowią morderczą broń na klenie i jazie.
Wiosna z jugolką
Texy pokazały się na rynku kilka lat
temu. Po niezbyt udanych (problemy z wyważeniem) "dziobakach", puławska
firma przygotowała miłą niespodziankę dla spinningistów. Pięciocentymetrowe
woblery "Bosman" bardzo udatnie naśladują akcją popularne jugolki.
Interesujące rozwiązanie konstrukcyjne - rolę steru głęboko ści, "krę
gosłupa" noś nego oraz obciążenia wyważającego przejęła kształtka
wyprofilowana z nierdzewnej blachy. Wklejana jest ona w zgrabny korpus
z wypornego tworzywa. Producent pozostawił otwartym rowek, w który
można włożyć kawałek ołowianej taśmy i zmienić wersję pływającą przynęty
w wobler tonący.
Pływające bosmanki schodzą dość głęboko,
mają agresywną, choć drobną akcję, podczas prowadzenia ustawiają się
dziobem do dołu, co zmniejsza niebezpieczeństwo zaczepów. Nieźle -
choć nie rewelacyjnie - pracują podczas ciągania z prądem, natomiast
świetnie przy rzutach poprzecznych oraz podczas prowadzenia pod prąd.
Nawet w najsilniejszym nurcie nie mają tendencji do wykładania się.
Modele tonące gubią nieco akcji, ale wciąż pracują zupełnie przyzwoicie.
Można za to rzucić nimi bardzo daleko i prowadzić blisko dna.
Bosmany powinny sprawdzać się podczas
polowań na klenie i duże jazie, aczkolwiek chyba tylko podczas intensywnego
apetytu tych ryb. Nieprzezroczysta blaszka steru może bowiem znacznie
powiększać optycznie tę przynętę. Lecz co dla jednych ryb może być
defektem, dla innych staje się korzyścią - texiki dzięki tej "optycznej
wielkości", gwałtownemu nurkowaniu, dobrej pracy "z zatrzymania w
nurcie" powinny wabić sandacze oraz brzany.
Letnie sumowanie
Choć spinningiści wciąż idą z osiągnięciami,
z postępem i gotowi są łowić ryby nawet na kosmetyki Max Factora,
to zwolennicy poczciwych wahadłówek wciąż bywają niepokonani, jeśli
chodzi o łowienie sumów. Nie wynika to z generalnej wyższości tej
przynęty nad nowocześniejszymi wabikami, lecz z tego, jakie strefy
wody wahadłówka odwiedza. Penetruje ona najczęściej przydenną strefę,
w nurcie wychodząc w pół wody. To strefa dziennych ostoi sumowych
oraz ich krótkich wypadów żerowych.
Spinningiści w większości ograniczają
się do łowienia w dzień. Miejsca, gdzie licznie występują sumy, bywają
znane dość szeroko. Zdarzają się stanowiska, gdzie przez całe dnie
lecą na wodę wahadłówki - i niemal codziennie ktoś ma kontakt z dorodną
rybą. Interesujący jest fakt, że w takich łowiskach brania kończą
się wraz za chodem słońca. O dziwo, sumy bynajmniej nie opuszczają
tych okolic. Widać to po ich spławach oraz cmokaniu rozbijającym stada
drobiazgu. Złości to dziennych sumiarzy - specjalistów od jednej techniki
połowu, jednej pory doby i jednej przynęty, ale nie umieją na to nic
poradzić...
Kilka razy widziałem pod Sandomierzem,
jak na takie łowisko - opuszczone już przez blacharzy - wchodził jegomość
posługujący się przemalowanymi na biało shakespearowkimi woblerami
Big S. Malowanie nie było jedynym udziwnieniem tych ogólnie znanych
przynęt - miały one jeszcze mocno spiłowane stery, tak aby nie były
w stanie zanurzyć się głębiej niż na kilkanaście centymetrów.
Każde ściąganie woblera znaczyło się
na wygładzonej przez wieczór powierzchni rzeki dyskretnym odkosem.
I oto jegomość niemal za każdym razem miał jedno, niekiedy nawet kilka,
sumowych uderzeń. Przy mnie wyjął cztery sumy w ciągu trzech wieczorów.
Widziałem to z dość daleka - kiedy podszedłem bliżej, facet natychmiast
odpiął woblera i zapiął na agrafce gnoma. Pewnie myślał, że przyjdę
tu na następny dzień i będę wahadłówką młócił pełną sumów wodę. Rzecz
jasna - bez skutku...
Jesienne wirowanie
Nikt nie wie, czy lusoxa rzeczywiście
wymyślili Francuzi od Meppsa, w każdym razie to chyba im należy przyznać
palmę pierwszeństwa, jeśli chodzi o rozpropagowanie tej przynęty w
Europie. W Stanach Zjednoczonych jednakże przynęty z obciążeniem z
przodu i niewiele ważącym korpusem błystki obrotowej z tyłu, są popularne
od dziesiątków lat. Pozwalają one łowić bezzaczepowo w płytkich łowiskach,
zaś modele mocno obciążone dają się prowadzić głęboko nad dnem pełnym
zawad.
Wielu pstrągarzy używa też ich w niewielkich
rzekach z głębokimi dołami. Przynętę tę, dzięki możliwości stosowania
sporego obciążenia, daje się błyskawicznie sprowadzić w sąsiedztwo
dna, co bywa niezwykle istotne w niedużych jamach.
Mistrzami w łowieniu na przynęty podobne
do lusoxa - i tu zaskoczę chyba wszystkich - są spinningiści ukraińscy
łowiący w Zbiorniku Kijowskim na Dnieprze. Jest to akwen niewyobrażalnie
ogromny - jak wiele rzeczy z tamtej strony Bugu - z głębiami kilkunasto
i kilkudziesięciometrowymi. Dużo tam okonia, ale sięgnąć po garbusy
nie jest łatwo. Dopóki na Wschód nie trafiły gumowe przynęty, z powodzeniem
stosowano tu podobne do lusoxa obrotówki, choć zapewne mało kto zdawał
sobie sprawę z istnienia firmy Mepps.
Na wędkarskich bazarkach od lat można
zaopatrzyć się w niewiarygodną ilość wzorów. Interesujące są kształty
obciążników - znajdujemy tutaj łyżwy, żelazka, kopytka, raciczki,
młoteczki, piłeczki rugby i wiele, wiele innych. Ukraińcy ze zdumienie
spoglądają na wzory główek jigowych - słyszałem, jak żartowali na
kijowskim targu i dziwili się, że i w Ameryce myślą tak samo jak u
nich.
Interesujący jest też nasz rodzimy wkład
do lusoxologii - otóż warszawska firma "Sum" także produkowała
podobne przynęty... już w latach sześćdziesiątych!
Jacek Jóźwiak
|
|
|