   |
ŁZY Z AMERYKI
Zdarzają się dni, że wydawać by się
mogło, iż nie ma sposobu, aby sprowokować pasiaste drapieżniki do
agresywniejszych zachowań. Biorą półgębkiem, niemrawo - zdać by się
mogło, że interesują się pojedyńczą ochotką ozdabiającą hak przynęty.
Niczym wąskogębe płoteczki, które pasjami wyprowadzają z równowagi
wędkarzy, wysysając smakowitą zawartość czerwonych larw.
Istnieje jednak przynęta, którą zirytować
można okonie i zmusić je do naturalnych, drapieżczych zachowań. Od
kilku lat na polskim rynku napotkać można nietypowe przynęty zimowe
- mormyszki amerykańskie, w których hak lub mikrokotwiczka położone
są w diametrze przynęty, a więc zupełnie inaczej niż w tradycyjnej
mormyszce rosyjskiej.
SYNDROM KAŁASZA
Bardzo często mormyszki amerykańskie
proponowane polskim wędkarzom są prześliczne. Staranne malowane, dopracowany
do perfekcji kształt, kąśliwie wtopiona w korpus podwójna lub potrójna
kotwiczka aż korcą, by wypróbować przynętę na łowisku. Zakłada się
na ogół mormyszkę amerykańską na dobry, wypróbowany od pokoleń zestaw
służący do prowadzenia tradycyjnej mormyszki syberyjskiej, tej z hakiem
"w poprzek". Okazało się to najdoskonalszą metodą do bezpowrotnej
rezygnacji z tej przynęty. Sam pamiętam, ile krwi napsuły mi puste
zacięcia podczas łowów na Zalewie Szczecińskim.
Tamtego dnia znakmicie gryzły okonie.
Przy pomocy tradycyjnego kiełżuczka można ich było naskubać bez liku.
Wielkościowych rewelacji nie stwierdziłem, ale patelniaków mnóstwo.
Ot, takich konsumpcyjnych matiasków, jak zwą dłoniaki wędkarze z Kamienia
Pomorskiego. Amerykańskich mormyszek miałem w swoim zbiorze kilkanaście,
w tym kilka o malowaniu mającym naśladować rybie oko.
Założyłem właśnie taką na koniec mojego
zestawu. Okazała się niezwykle skuteczna - okonki tłukły w nią tuż
po lodem. Praktycznie na każdej głębokości spotykało się brania. Co
z tego, jeśli w żaden sposób nie mogłem trafić ryby w pysk. Zacięcia
okazywały się puste. No, może jedno na dwadzieścia, trzydzieści kończyło
się okonkiem na lodzie.
Czegóż to ja nie wyprawiałem... Zawziąłem
się, że nauczę się zacinać tą dziwną przynętą. Wpuszczałem "oczko"
w przerębel, zagryzałem wargi, spinałem się niczym elektroniczny gambler
na flipperach, wstrzymywałem oddech... Podcięciem z nadgarstka kwitowałem
każde podejrzane zachowanie się kiwoczka. Usztywniłem się do tego
stopnia, że któreś z podcięć spowodowało, że rymsnąłem na lód po ześlizgnięciu
się ze stołeczka.
Z kaszubskim uporem próbowałem tak do
późnego zmroku. Z wiadomym skutkiem. Dopiero po lekturze amerykańskich
czasopism wędkarskich pojąłem, że postępowałem podobnie jak ten chłop,
co to zegarek kłonicą nakręcać ma ochotę. Ot, syndrom kałasza - była
taka reklama kołowrotków, którymi dealer radził zabijać ryby; ponoć
miały być skuteczniejsze od krótkiego bojowego karabinka automatycznego.
Łowienie techniką syberyjską przy zastosowaniu mormyszki rodem z USA
jako żywo przypominało tę reklamę. Taka sama głupota!
MIKROSPINNING
Trudno podejrzewać Amerykanów o finezyjne
łowienie, skoro posiadają oni wody, w których aż roi się od bassów,
krappi i innych ryb tak pazernych na przynęty wędkarskie, że można
je łowić na uzbrojony otwieracz do butelek. Ogromny asortyment przynęt
charakteryzujący tamten rynek wynika z konkurencji handlowej, nie
zaś z wyjątkowego wysublimowania smaku tamtejszych ryb.
Bassy często łowi się spod lodu. Właśnie
na te ryby wymyślono przynętę, którą w Polsce przezwano mormyszką
amerykańską. Tymczasem technika połowu na łezki (fish tears) ani trochę
nie przypomina znanej u nas kiełżuczkówki.
Rybią łezkę prowadzi się podobnie jak
tysiące przynęt pląsających, jigowych - przez podnoszenie i opuszczanie
szczytówki. Jako żywo przypomina to technikę łowienia na błystkę podlodową
- jedyną różnicą jest mniejsza amplituda wymachów mikrowędziskiem.
O ile błystka podlodowa znosi nawet styl typu kolano-oko, o tyle wymachy
mormyszką amerykańską powinny ograniczać się do wahnięć najwyżej dwudziestocentymetrowych.
Ot, taki podlodowy mikrospinning...
Trafiają się niekiedy w sklepach i na
giełdach amerykańskie wędziska podlodowe. Właśnie na takie kijki,
długie na 75-100 cm, łowi się bassy na Wielkich Jeziorach. Wydawać
więc by się mogło, że zastosowanie podobnych zestawów w Polsce powinno
zakończyć się amerykańskimi efektami. Niestety, to się nie sprawdza.
Okoń nie jest bassem wielkogębowym. Ani nawet małogębowym bassem nie
jest. Pisałem już o fanaberiach, jakim podlega apetyt tego pręgowanego
drapieżnika. Spróbujmy zajrzeć pod wodę, by zrozumieć dlaczego mormyszkę
amerykańską należy w Polsce stosować w finezyjny, udelikatniony sposób...
Niczym najbardziej czułą, subtelną i typowo europejską jigóweczkę.
Okonie pod styczniowym lodem nie biorą
już tak aktywnie jak na pierwszej tafli. Środowisko wodne ogarnięte
jest zimowym bezruchem, pod skutą powierzchnią ustalają się warunki,
zaczyna być odczuwalny tlenowy deficyt. Okonie żerują raz na kilka
dni. Patrolują wówczas kanty, wędrują wzdłuż uskoków dna, zapędzają
się pod trzciny. Na ogół jednak siedzą przez całe dnie po rozmaitych
wykrotach, jamach, dziurach...
NIE ŻERUJĄ...
Nie oznacza to jednak, że przepuszczczą
smakowitemu kąskowi, który podrygiwał będzie w ich pobliżu. Zdarza
się, że darują życie kiełbiczkowi, który zapędzi się w pobliże ich
paszczęki, ale na przykład pijawce nie przepuszczą, nie ujdzie z życiem
kiełż, ośliczka czy nawet zbyt ruchliwa larwa ważki czy widelnicy.
Od początku stycznia swe ostoje znajdują okonie - myślę tu o poważnych
garbusach, nie pasiastym małolactwie - w głębinach jezior i zbiorników
zaporowych. Kamienne zwałowiska, zatopione drzewa, ilaste zbrylenia
czy szczątki zatopionych domostw w przypadku zalewów, znajdują się
niejednokrotnie poniżej dziesięciu metrów głębokości.
Trudno tam operować syberyjską mormyszką.
Większość lodziarzy próbuje sięgać do okoniowych mateczników pilkerkami,
ale te nie zawsze mają moc wywabiania pręgowańców z ich nor. Pracują
zbyt szybko, nieprzewidywalnie, zaś odrętwiałe drapieżniki nie wykazują
ochoty, by się zbytnio fatygować...
I właśnie w takich sytuacjach - a od
początku stycznia do pierwszych odwilży tak będzie zazwyczaj - nieocenione
usługi oddać może przynęta zwana mormyszką amerykańską, bądź - ładniej
- rybią łzą.
MARIAŻ WSCHODU Z ZACHODEM
Aby nie łowić tak mało subtelnie, jak
robi się to w Ameryce, warto stylistykę Zachodu połączyć z subtelnościami
Wschodu. Wędeczkę, która będzie idealnie łączyć obie tradycje, łatwo
wykonać samemu. Po prostu do standardowego kijka służącego do łowienia
na mikropilkery trzeba przymocować dość sztywny, długi kiwak zakończony
mikroprzelotką. Sporządzić sygnalizatorek można ze struny gitarowej,
ze stalowej sprężyny od zepsutego budzika czy z paska wyciętego ze
sprężystego plastiku. Z rzadka można gotowe kiwaki kupić w sklepie
wędkarskim - w ich wyrobie celują Finowie oraz rzemieślnicy z Norwegii.
Sama technika jigowania mormyszką amerykańską
na polskim kiwaczku jest dziecinnie prosta. Sprowadza się rybią łezkę
na dno w okolice kamienisk, zwałowisk czy muldziastych glinowisk,
stuka przynętą o wysłanie dna i delikatnie podrywa szczytówkę kijaszka.
Pozwala się przynęcie opaść, niekoniecznie na dno, aż do wyraźnego
ugięcia sygnalizatorka. Można nieznacznie podrygiwać łezką, "podbijać"
ją o centymetr, dwa. Po chwili znów podrywa się szczytówkę, zatrzymuje
na moment w górnym położeniu, gra mormyszką i ponownie pozwala jej
opaść.
Nie trzeba się niecierpliwić brakiem
brania. Bywają dni - im dalej w zimę tym ich więcej - że okoń daje
się wywabić ze swojej dziury dopiero po kilkunastu minutach. Należy
starać się o jak najbardziej urozmaiconą pracę rybiej łzy. Pobicie
następuje najczęściej przy gwałtownej zmianie rodzaju ruchów.
I tu kolej na zadziwienie. O ile tradycyjną
mormyszkę okonie chwytają z oporami, bardzo delikatnie, o tyle w prawidłowo
prowadzoną rybią łzę - jeśli już zdecydują się na atak - walą jak
na garbusy przystało. Sztywny kiwak ugina się mocno, spazmatycznie,
ba, zdarza się nawet poczuć na kiju autentyczne pobicie. W styczniu
i w lutym rzadkość to prawdziwa i na dobrą sprawę jedynie mormyszka
amerykańska zapewnić może równie ekscytujące połowy.
Jacek Jóźwiak
|
|
|