 WANNA POD LODEM
Na pierwszym lodzie drapieżniki biorą wspaniale. Ktokolwiek nie boi
się mrozu, czeka na ustalenie się pokrywy i gna na skute zbiorniki.
Właśnie w tym okresie można spotkać na łowiskach, tuż obok siebie,
przerębel w przerębel, fanów różnych technik zimowego wędkowania.
Obok spławikowca siedzi mormyszarz, a pomiędzy nimi macha wędą miłośnik
błystki podlodowej. W dobre dni efekty mają wszyscy, w gorsze też
nie widać specjalnej różnicy w połowach na korzyść którejś z technik.
Mijają zimowe weekendy i oto nagle - poza jeziorami siejowymi - znikają
z lodu błystkarze. No, może nie całkowicie, ale stają się pośród podlodowej
braci rzadkością. Od pokoleń powtarzana jest bzdura, że środek zimy
jest złym czasem dla podlodowej błysteczki. Tymczasem to nie błystka
jest winna, ale jej agresywne prowadzenie.
Najpowszechniejszym stylem podlodowych połowów na błystki jest technika
zwana równie obrazowo, co obraźliwie: kolano-oko... Stoi taki na lodzie
i przez pół dnia macha króciutką wędeczką, przenosząc ją z poziomu
kolana na poziom oka. Nie jest trudno wyobrazić sobie, co w wodzie
wyprawia przynęta prowadzona w taki sposób. Tylko wczesnozimowy żarłok
jest w stanie schwytać tak prowadzonego wabia. Warto więc przed pierwszą
zimową wyprawą bardzo starannie zapoznać się z pracą wszystkich ulubionych
przynęt.
Wiem, że narażam się na śmieszność, proponując poważnym facetom kilkugodzinne
studia nad napełnioną po brzegi wanną, ale może złagodzę drwiące komentarze,
otwarcie przyznając, że sam jestem zaprzysięgłym Ňwędkarzem waniennymÓ
i niespecjalnie się tego wstydzę, gdyż łazienkowe próby kosztowały
życie niejednego podwodnego drapieżcę. Nie tylko pozwalały mi bardzo
dokładnie poznać pracę konkretnych wabików, zależności między ruchami
wędki a ich pląsami, ale także skłoniły mnie do sięgania po coraz
to nowe przynęty. Okazało się, że nie tylko klasyczna oblanka nadaje
się do podsuwania pod rybie pyski, ale także wśród gumek znaleźć można
zimowe skarby. |
  |
NA POZIOMKI
O podlodowych połowach na drugiej półkuli
wiemy bardzo niewiele. Nie nadążają za importowanymi do Polski wzorami
kasety wideo i filmy reklamowe pomagające wędkarzom amerykańskim i
kanadyjskim. Nie docierają też do nas - z powodu bariery językowej
- ani książki, ani czasopisma fińskie, które bardzo wiele miejsca
poświęcają wędkowaniu spod lodu.
Na rynek trafiają zaś przynęty
nie zawsze dostrzegane przez rodzime media i autorów. Na przykład
mormyszka amerykańska przez bodaj dwa sezony odleżeć się musiała w
wędkarskich pudełkach zanim doczekała się poważnego opracowania. Łowienie
na nią techniką stosowaną na Wschodzie nie sprawdziło się bowiem i
bardzo częste puste zacięcia spowodowały, iż przestała być kupowana.
Tymczasem ci, którzy przyswoili
sobie właściwą technikę, donoszą o niezwykłej skuteczności tej metody.
Prowokuje mnie to więc do zdradzenia kolejnego sekretu i opowiedzenia,
w jaki sposób Skandynawowie oraz Kanadyjczycy łowią na przynęty pląsające.
Zapraszam więc w lutym na... poziomki.
PRZYNĘTY
Jest ich bardzo wiele rodzajów. Najbardziej
bodaj znane w Polsce są duże mormyszki z uszkiem w grzbietowej partii
i hakiem w części ogonkowej. Używane one były do łowienia techniką
"kiełżuczkowania", czyli tradycyjną metodą mormyszkową z kiwokiem
nieco tylko sztywniejszym. Bodaj pięć lat temu pojawiły
się u nas rybkokształtne, pięknie malowane - na ogół na oskę czy okonka
- przynęty poziome, uzbrojone hakiem od przodu i od tyłu. Próbowano
na nie łowić powszechną u nas techniką "kolano-oko" służącą
do tradycyjnego w Polsce oblankowania, ale przynęty okazały się mniej
skuteczne od klasycznych błystek i pilkerków. W tym samym czasie sprowadzono
do nas ŇpoziomkiÓ z hakiem zatopionym w ogonku i z luźno zwisającą
kotwiczką od strony brzusznej. I ta przynęta jednak - równie ślicznie
emaliowana i zdobiona na rybi drobiazg - okazała się niewydajna podczas
tradycyjnego łowienia poprzez opuszczanie i podrywanie przynęty. Także kilka lat temu po
raz pierwszy trafiły pod lód najmniejsze ripperki, twisterki, ośmiorniczki.
Te okazały się nieco skuteczniejsze podczas wymachiwania kijem w tę
i nazad i znalazły się na stałe w arsenale niektórych kolegów. Bodaj właśnie oni samodzielnie,
drogą eksperymentów oraz prób i błędów, doszli do techniki, która
od pokoleń uprawiana jest w Finlandii i nad Wielkimi Jeziorami Ameryki.
W każdym niemal opracowaniu
dotyczącym tradycyjnego połowu na błystkę podlodową wyczytać można,
że uderzenia należy się spodziewać przede wszystkim w chwili zatrzymania
się przynęty w obu skrajnych położeniach - dolnym i górnym. Podobnie
rzecz się miała z ripperkami uzbrojonymi szczególnie lekkimi główkami,
z tym że po wstrzeleniu się w stadko okoni, gumki zagryzane bywały
częściej i agresywniej. Miniaturowy ripperek otóż
po zatrzymaniu przyjmował pozycję mniej lub bardziej zbliżoną do poziomu,
stawał się rybką czy robaczkiem - w przypadku twisterów - zachowującą
się w sposób naturalny. Okonie - a także szczupaki, sandacze oraz
sieje - uderzały w tak podaną przynętę bardzo agresywnie, wyrywając
wręcz z dłoni wędeczkę. Eksperymentujący koledzy
zaczęli więc coraz częściej zatrzymywać na sekundę, dwie swoją przynętę.
Zrezygnowali z jednostajnego, długiego podrywania i opuszczania przynęty
na korzyść krótszych, nieregularnych ruchów szczytówką, na korzyść
miniaturowych podrygiwań w chwili zatrzymania, Zaczęli też w głębszych
łowiskach przeszukiwać wszystkie partie wody. I w ten oto sposób,
dzięki eksperymentom, próbom, ciekawości wyważone zostały otwarte
drzwi - odkryto metodę uprawianą powszechnie w Skandynawii i na drugiej
półkuli. Zaczęto w Polsce chadzać zimą na poziomki. Gumkowi odkrywcy zaczęli
sięgać po obecne na sklepowych ladach przynęty podlodowe z uszkiem
na grzbiecie, czyli po te, które odpowiednio prowadzone przyjmowały
w wodzie pozycję poziomą i właśnie wówczas bywały atakowane przez
leniwe drapieżniki. Poziomki okazały się skuteczną
bronią nawet na okonie lutego - najbardziej rozleniwione i mało agresywne
ryby, które trudno skusić nawet najrzetelniej prowadzoną mormyszką.
KIJASZKI I INNE
Wędzisko do połowu na poziomki najlepiej
wykonać samodzielnie, aczkolwiek trafiają się na rynku kijaszki zupełnie
przyzwoicie spisujące się podczas stosowania tej techniki. Są to te
wędziska, które przystosowane są do mocowania w rękojeści niewielkiego
kołowrotka snującego (o szpuli stałej) i posiadające dość długie,
min. 40 cm elastyczne szczytówki z jedną lub dwiema przelotkami. Jednak najlepsze będzie
wędzisko nieco dłuższe. Ja sam używam kijka, którego szczytówka wykonana
jest z wysokiej klasy ułomka od węglowej odległościówki. Osadzona
ona jest w krótkiej korkowej rękojeści z zaciskowymi pierścieniami
przesuwnymi firmy Fuji pozwalającymi na mocne i pewne zamocowanie
kołowrotka. Blank uzbroiłem trzema
przelotkami - szczytową o średnicy pierścienia 5 mm i dwiema matchowymi
(odsadzonymi wysoko) o przekroju kolejno 7 i 10 mm. Te stosunkowo
duże średnice powodują, że nie mam nawet na sporym mrozie zbyt dużych
problemów z przymarzaniem żyłki do przelotek, zaś ŇoblizanieÓ ich
nie jest tak trudne jak zalodzonych drobiażdżków o małym przekroju
pierścienia. Wielu kolegów woli zbroić
swe kijaszki jedną czy dwiema przelotkami, ale ja uważam, że skoro
stosuje się na miniblank materiał dobrej jakości, to po to, by w pełni
wykorzystywać jego właściwości amortyzujące. Co prawda, po wielu latach
łowienia techniką "kolano-oko" i holowania zaciętych ryb
rękoma, z dużym trudem przestawiać się musiałem na "hol na kiju",
ale wysiłek opłacił się. Oto w środku zimy mam podobne do letnich
emocje związane z doprowadzaniem ryby do miejsca lądowania (w tym
wypadku przerębla), słyszę cudowny dźwięk grającego hamulca przy każdej
większej zdobyczy i odnoszę wrażenie, że tracę mniej ryb. Dobra jakość blanku ma
też tę zaletę, że niesamowicie "nerwowo" przenosi niezbyt
mocne zimą pobicia. Zaś jego długość daje mi ogromny komfort - nieznaczne
ruchy nadgarstkiem pozwalają na granie przynętą, na jej opuszczanie
i podnoszenie, na wprawianie jej w drgania, delikatne podskoki, czyli
mogę bez żadnego niemal wysiłku łowić na moje ulubione poziomki. Mój kołowrotek to jednołożyskowa
miniaturka z precyzyjnym i czułym przednim hamulczykiem zupełnie nieznanej
azjatyckiej firmy - tak nieznanej, że nawet nie uznała za stosowne
sygnować swej nazwy na korpusie i pudełku. Za ideał uważam silstarowską
miniaturkę "Tiny", na którą miałem kiedyś okazję łowić,
ale jest to kołowrotek rzadko spotykany, i uważany - jak na urządzenie
do połowów podlodowych - za zbyt drogi. Niektórzy moi przyjaciele
z lodu używają po prostu zwyczajnych, letnich "dziesiątek"
- sprawdzają się 1010 GT i Stradic 2000 Shimano, doskonałe są maleńkie
Cormorany a także Mitchelle. Bardzo przyzwoite są najmniejsze Vikingi. Dwie rzeczy są bardzo ważne
- lekkość i niewielki rozmiar urządzenia oraz hamulczyk na tyle precyzyjny,
by dawał się regulować dla żyłek o przekrojach 0,12 - 0,15 mm.
BYŁA SOBIE RYBKA
Podtytuł rodem z bajek dla dzieci najkrócej
opowiada o technice prowadzenia poziomek. Za pomocą dobrze skonstruowanego
czułego wędziska można bardzo leniwie, bez wysiłku, prowadzić w każdej
strefie wody przynętę przyjmującą po zatrzymaniu pozycję poziomą -
bez względu na to, czy będzie to amerykański, skandynawski wyrób,
czy krajowa podróbeczka, czy też ripperek lub twisterek na bardzo
lekkiej główce. Zaczyna się tradycyjnie
- od opuszczenia poziomki na dno. Wystarczy potem lekkie podniesienie
szczytówki, by oto nad piaskiem, mułem, kamieniami pojawiła się malusieńka
rybka (robaczek w przypadku stosowania twisterków) i zatrzymała się
na moment. Wcale nie bez ruchu - oto przez siedemdziesięciopięciocentymetrowy
kij przenoszone jest na przynętę najlżejsze drgnięcie naszej dłoni,
o co na dużym mrozie nie trzeba się nawet specjalnie starać. Taki rybi drobiazg otóż
nawet zimą nie zamiera na długo w kompletnym bezruchu - aczkolwiek
odpoczywa często. Lekkie podniesienie szczytówki i opuszczenie jej
i oto rybeńka, obciążona od strony główki, zaczyna pląsać, brykać
rozbawiona. Kilka takich podniesień szczytówki potrafi zwabić drapieżniki
z całkiem sporej odległości. Leniwe okonie nie zawsze
jednak dają się w środku zimy sprowokować do ataku. Bywa, że pląsom
przygląda się całe stadko patelniaków i jakoś żaden nie daje się wędkarzowi
nabrać. Wystarczą jednak dwa, trzy obroty korbką, by za umykającą
rybką rzucił się jakiś odważny i zaznaczył branie spazmem na kijaszku. W łowieniu na poziomki
nie zacina się w jakiś specjalny sposób. Wystarczą otóż zwyczajne
ludzkie odruchy - spazm na wędzisku i trzeba byłoby paralityka, by
nie zareagował natychmiastowym podcięciem. Zabawa w grę "była
sobie rybka" ma tę zaletę, że bardzo szybko można spenetrować
wszystkie warstwy wody i po kilku minutach wiedzieć, czy w pobliżu
znajdują się okonki lub sieje będące akurat przy apetycie. Jeżeli ich nie ma, to zaleta
lutowego chodzenia na poziomki objawia się bardzo prędko - można otóż
przemierzać zamarznięty zbiornik kilometrami, wiercić dziury w sporej
odległości. Odwiedzać zatoczki, szukać dołków, górek, pozostałości
podwodnych łąk. Można odbyć zimą prawdziwą spinningową wyprawę. I
nie wymarznąć się tak straszliwie, jak koledzy siedzący nad przeręblem
ze swoimi mormyszkówkami.
Jacek Jóźwiak
|
|
|