TO SIĘ NIE ŁAMIE!
Jeszcze kilka lat temu nikt nie był mnie w stanie przekonać,
że dużego drapieżnika można doprowadzić do podbieraka za pomocą
wędziska przypominającego akcją wierzbową witkę. Kij spinningowy
powinien - tak wówczas uważałem - mieć sztywną, szczytową akcję,
nie mieć więcej niż 2,40 m długości. Powinien umożliwiać wysłanie
na wodę każdej przynęty - i meppsowskiej "zerówki", i algi z czteromilimetrowej
stalowej blachy. Doceniałem, rzecz jasna, technologiczne nowinki,
najdoskonalsze tworzywa, ich wytrzymałość, lekkość, niezawodność
- ale kij powinien być tęgim, pewnym narzędziem.
Z
lekkim rozbawieniem przyglądałem się facetom w nienagannie skrojonych
kamizelkach, w zielonych spodniach zaprasowanych w kant i w baseballowych
czapeczkach sygnowanych firmowymi naszywkami. Drwiącym uśmiechem
kwitowałem trzymetrowe jigówki, których końca nie sposób było dostrzec
z odległości 20 metrów - im bardziej oddalałem się od takich dziwaków,
tym krótsze wydawały się ich wędziska. W tle roztapiała się najpierw
szczytówka, później połowa górnego składu, a po pięćdziesięciu metrach
odnosiło się wrażenie, że wędkarz macha króciutkim kikutem. Jak
gdyby nie na ryby tu przyszedł, a na pantomimiczne popisy.
Nawet jeśli któremuś udało się wyholować
medalową rybę, to i tak sam siebie i najbliższe otoczenie przekonywałem
o wyższości mocnej wędki nad niepoważnym bacikiem. Trwałem w swym
przekonaniu przez lata. Na wędkarskim rynku pojawiały się kolejne
cuda, do mojego arsenału weszły na stałe gumki, najdrobniejsze woblerki,
miniaturowe obrotówki. Do rękojeści przytwierdzałem już najbardziej
precyzyjne kołowrotki, na szpulach nawinięte miałem cieniutkie żyłeczki,
ale nadal wywijałem wędziskami, które dzisiaj leżą zakurzone w szafie
w charakterze emerytów i wspomnień sentymentalnych.
Nie dziwi mnie już, i nie oburza,
opinia wytrawnych spinningistów, którzy jeszcze nie tak dawno nazywali
mnie pałkarzem, zaś mój sprzęt chrzcili zdrobnieniem pewnego imienia
żeńskiego...
- O, jest Jacek ze swoją "lolą" - witali mnie na łowisku.
Nie obrażałem się, bo niby dlaczego? Oni na te swoje zandery, ultra
lighty, delusiony wyjmowali ryby i ja za pomocą mojej "loli" ryby
wyciągałem. Miałem nawet dodatkową frajdę - byłem inny, oryginalny.
I taki w swoim rodzaju.
Spinning
był ostatnią metodą, do której dopuściłem nowoczesność. Bo przecież
od lat podczas połowów spławikowych korzystałem z matchówek i bolonki,
przy gruntówce z drgającej czy kołyszącej się szczytówki, zaś ich
lekkość, sprężystość i finezyjność łowienia przynosiła mi masę radości.
Ale szczupak, sum, boleń, duży sandacz
na kiju, który można zawiązać na supełek - o nie, to się w mojej
głowie nie mieściło. Jak większość zmian w moim życiu i ta była
nagła, niespodziewana i spowodowana przez przypadek. Ot, siedziałem
na narwiańskiej główce z dwoma "pikerami" i od kilku godzin szlag
mnie trafiał. Z dna nic nie chciało żreć - ani leszcze, ani jaziki,
ani nawet wychudzony krąpik nie dawał się sprowokować najbardziej
wyszukaną przynętą. Za to bolenie ochlapywały mnie co kilkanaście
minut, bijąc w drobnicę we wstecznym prądzie za główką, tuż pod
moimi nogami. W warkoczu u szczytu ostrogi spławiały się klenie,
oczkował jaź.
Nie wytrzymałem - w przegródkach mojej
wędkarskiej torby poniewiera się zazwyczaj jakieś pudełeczko ze
spinningowymi przynętami. Znalazłem zestaw trzycentymetrowych, pływających
rapalek. Rozbroiłem jeden z feederów, kołowrotek opatrzyłem szpulą
z tectanowską "osiemnastką", mocniej wcisnąłem miękką szczytówkę
i posłałem w warkocz fluoryzującą czerwono rybkę. I chociaż dziwnie
było machać wiotkim wędziskiem, choć pełny tip kiepsko wyważał kij,
to po trzech kwadransach srebrzyły się w sadzu półkilowe klenie
i potężny jaź.
Główka była stracona. Chlupot, hałas,
agresywne odjazdy - czyli cały ten rybi wrzask - musiały wystraszyć
podwodny światek. W poprzek nurtu rzucałem przez upór. Ot, żeby
sztuce stało się zadość. Starałem się sprowadzić wobler głęboko,
tak by szedł tuż nad kamieniami. Prowadziłem go bardzo powoli.
Gdybym miał twardy kij, zapewne wyrwałoby
mi go z dłoni. Pobicie było potworne, twarde, nagłe. I bardzo głębokie
- tuż po zacięciu nastąpił jednostajny, wręcz flegmatyczny odjazd.
Niezbyt jednak daleki; po dziesięciu metrach ryba zatrzymała się
na chwilę, zmieniła kierunek i zaczęła chodzić na boki. Piętnaście
metrów w górę rzeki, skręt i tyleż samo w dół. Atakowała do dna.
Przedstawiała mi się - tym feederem wyjąłem z rzek sporo brzan,
czasem bardzo dużych. Ale kij zachowywał się inaczej - na zestawie
nie było trzydziestogramowego ciężarka, kontakt z rybą miałem bezpośredni,
bliski, intymny niemal...
Wyjąłem śliziaka po półgodzinnym holu.
Miał ponad trzy kilogramy. Objęła go amnestia. Za to, że pokazał
mi prawdę o delikatnym spinningu, że przekonał mnie do roli wędziska
o parabolicznej akcji. Pełna amortyzacja najdelikatniejszego kija
spinningowego dostarcza niesamowitych wrażeń. Duża ryba na ogół
nie odchodzi daleko od wędkarza, hamulec kołowrotka pracuje dużo
rzadziej.
Hol może być znacznie spokojniejszy
- nawet najgwałtowniejszy atak można skontrować lekkim podniesieniem
szczytówki i przytrzymaniem kija. Amortyzująca funkcja lekkiego
wędziska spinningowego daje się porównać do roli gumy przy zawodniczych
wyczynówkach. Ryba nie ma prawa zerwać zestawu, wypiąć się, jeśli
tylko zacięta zostanie prawidłowo...
Przypadkowe odkrycie znad Narwi wywołało
zwyczajną kolejność wypadków. Przy pierwszej wypłacie odwiedziłem
wędkarską giełdę, kupiłem najdelikatniejszy z możliwych kij i rozpocząłem
trwające kilka sezonów eksperymentowanie z lekkim spinningiem. |
|