|
DWA DNI
Szedłem przez las, na przełaj, celując tak,
by trafić na rzekę poniżej pstrągowego odcinka. Wybrałem się na dwa
dni w Puszczę Solska, nad Tanew, na miętusy i pstrągi. Wziąłem urlop.
Mieliśmy jechać we dwóch, z Krzysztofem, ale coś mu tam wypadło, pojechałem
więc sam - nie chciałem rezygnować z wyprawy.
Szedłem szybko, autobus dotarł dopiero
w południe, a spory kawał zupełnie nieznanej drogi miałem przed sobą.
Chciałem dotrzeć do rzeki przynajmniej na godzinę przed zmierzchem,
by mieć jeszcze czas na dokładne obejrzenie łowiska. Cieszyłem się,
że nie zrezygnowałem z wyprawy. Z tego, że mimo wszystko dotarłem
tu. Dwa dni w Puszczy Solskiej! Inny świat... Smakowałem przesycone
żywicą powietrze - zapach lasu. Cieszyłem się świeżą zielenią na gałązkach
krzewów. Z przyjemnością deptałem sprężystą ściółkę i miękki mech.
Inny świat, niecodzienny, niezwykły.
Trochę to była przydługa trasa, jak
na ciężki plecak i gumowe buty. Zmęczony forsownym maszerowaniem z
radością powitałem prześwitującą przez drzewa otwartą przestrzeń.
Tanew płynęła tu przez wilgotne łąki porośnięte krótką trawą. Wzdłuż
rzeki grube olchy nurzały splątane, czerwone korzenie w czystej jak
kryształ wodzie. Sporo zwalonych pni leżało w korycie rzeki, tworząc
wspaniałe kryjówki. Obiecująco!
*****
Dzień gasł. Zmierzchało. Szedłem w dół rzeki,
oglądając uważnie mijaną wodę. Wciąż nie mogłem zdecydować się na
pozostanie, szukałem czegoś specjalnego. Późna pora dnia w końcu wymusiła
decyzję. Zatrzymałem się, zrzuciłem plecak, rozpakowałem go, rozwinąłem
pokrowiec z wędkami. Zmontowałem dwie gruntówki i założyłem mrożone
uklejki. Miejsce chyba wybrałem niezłe - kilka jamek, różne zakamarki
wśród podmytych korzeni. Musiały być tutaj miętusy!
Dłuższą wędkę ustawiłem na prostym odcinku
przed drzewami - zapach uklejki powinien coś do niej zwabić. Drugą
umieściłem z całą precyzją w bełku z wirującą wodą, u stóp przerzuconego
na ukos pnia. Tu, w jego korzeniach, coś czatowało z pewnością. Ołów
opadł na bryłę oderwanej przez wodę darni, a uklejka krążyła na długim
przyponie na środku wiru.
Poczułem chłód. Włożyłem ciepłe spodnie
i sweter, otworzyłem puszkę z wołowiną i zacząłem kolację. Było jeszcze
szaro, ptaki cudnie koncertowały, jak zwykle przed wieczorem. Cały
czas patrzyłem na stojącą wędkę, dostrzegłem więc ruch szczytówki,
zanim jeszcze brzęknął dzwoneczek. Jedno, drugie, trzecie kiwnięcie
do dołu i mocny skłon kija! Podkradłem się chyłkiem i chwyciłem żyłkę
w palce. Szarpnęło i poszła! Podciąłem - krótkie szamotanie i zaraz
twardy, drewniany opór... Psiakość, wlazł w zaczepy!!!
Może i niegłęboko tam było, ale moczyć
się u progu nocy?! Próbowałem sięgnąć osęką, lecz nie dostałem do
zawad na dnie. Mocna piątka też nie pomogła, strzeliła jak z karabinu.
Straciłem rybę, przypon, ciężarek. To nic, cieszyłem się, że biorą.
Liczyłem na następne.
*****
Szybko zrobiło się ciemno, a kiedy młody księżyc
zniknął za poszarpanymi jodłami, nie widziałem wokół siebie już nic
kompletnie. Mgła unosiła się nad łąkami. W nieruchomym, wilgotnym
powietrzu coraz wyraźniej słychać było szum rzeki na zwalonych kłodach.
Mowę rzeki... Las także nie pozostawał niemy. Słyszałem trzaski deptanych
gałęzi i nawoływania zwierzyny. To była Puszcza.
I czułem się w niej intruzem. Moja obecność
wadziła jej prawowitym mieszkańcom. Zewsząd otaczały mnie jakieś szmery,
szelesty, odgłosy kroków, dreptanina. Ja, obcy, tkwiłem w środku,
oddzielony kurtyną mroku. Głupie uczucie. Coś wymijało mnie w ciemności
to z lewej, to z prawej strony. Sarenki? Może... Kilkakrotnie widziałem
je za dnia, teraz też gdzieś obok zaszczekał koziołek. Sympatyczne
zwierzaki. Lecz kiedy pod jakimś zwierzakiem z rozdzierającym ciszę
trzaskiem zawalił się spróchniały pień, mina mi zrzedła. Nie, nie
czułem się teraz pewnie... Naraz poczułem na sobie czyjeś spojrzenie,
ktoś mi się uporczywie przyglądał z drugiego brzegu. Zielonkawo fosforyzujące
oczy znikły, gdy tylko poruszyłem ręką. Pojawiły się później znowu,
w innym miejscu. Co to był za stwór, jakie leśne licho?
Po północy zaczął siąpić równy, drobny,
wiosenny deszczyk. Nie, nie był dokuczliwy, ale wędkowania nie umilał.
Popsuł łowy. Zniechęcał. Teraz już wędki przestawiałem rzadko, niechętnie
podnosiłem się ze stołeczka. Nieprzyjemnie było siadać potem na mokrym
brezencie... Miętusy mogły tu być zresztą wszędzie, jeżeli nie brały,
to z innej przyczyny. Przestałem w nie wierzyć, nie starałem się.
*****
Przed świtem miałem już całkiem dość. Deszcz
już nie siąpił, a padał. Wszystko wokół stało się mokre. Miętusy zupełnie
ignorowały moje przynęty. Bezmyślne trwanie. Z utęsknieniem oczekiwałem
dnia. Trwanie do świtu - to są te najgorsze, najpaskudniejsze, najokropniejsze
godziny... Dopiero przed piątą zrobiło się nieco jaśniej. Ostatnia
szansa. Poderwałem się ze stołka i do rana łowiłem już bardzo aktywnie.
Z miejsca w miejsce przestawiałem gruntówki, szukałem, obstawiałem
przeróżne zakamarki, penetrowałem rzekę. Na próżno, miętusom najwyraźniej
nie smakowały moje mrożonki. Zresztą, pora ich żeru pewnie minęła.
W pobliskiej olszynce natrafiłem na czarną, świeżo zrytą ziemię. A
więc to dziki buchtowały w nocy, zaledwie trzydzieści metrów od mojego
koczowiska.
Naraz znów pociemniało. Od zachodu nadleciały
ohydne, poszarpane chmurzyska nabrzmiałe deszczem. I zaraz zrobiło
się mokro i fioletowo, a wiatr zawył ponuro w połamanych wierzchołkach
jodeł. Powiedziałem sobie: "nic tu już po mnie" i pomaszerowałem przez
las odwrotną trasą. Po kilku godzinach dotarłem do Suśca.
Okazało się, że autobus mam dopiero
o trzynastej - mnóstwo czasu, z którym nie wiadomo co zrobić. Zjadłem
drugą konserwę, w gospodzie wypiłem herbatę i piwo, kupiłem w kiosku
gazetę i siadłem na skraju lasu na trawie. Pół dnia daremnego czekania...
Wiatr ścichł tymczasem, chmury pękły i wyjrzało słońce. I zrobiło
się nagle ciepło, miło, sympatycznie. Szkoda odjeżdżać, szkoda tu
siedzieć. Tyle trudów, tyle łażenia i nawet żadnego zdjęcia nie zrobiłem?!
Szkoda tego dnia, nie wiem, kiedy znów tu przyjadę... Dosyć próżniactwa,
mniejsza o autobus - wrócę pociągiem! Zgarnąłem plecak i pomaszerowałem
znowu przez las, wzdłuż biegu Jelenia, dopływu Tanwi.
*****
Po trzynastej zamiast siedzieć wygodnie w powrotnym
autobusie, byłem znowu nad rzeką, tym razem na jej pstrągowym odcinku.
Nie były to najlepsze warunki do spinningowania.
A już na pewno nie była to pogoda na pstrągi. W ostrym słońcu widać
było każde ziarnko piasku na dnie. W sam raz światło do fotografowania.
Szedłem pomału, robiłem zdjęcia i testowałem różne błysteczki. Naraz
zauważyłem wygrzewającego się w słońcu szczupaczka. Stał powyżej zwalonej
kłody, leniwie poruszając płetwami. Podkradłem się, oszacowałem, gdzie
ma upaść błystka, tak, aby wyprysnęła mu tuż sprzed nosa, rzuciłem.
Nic, żadnej reakcji! Poprawiłem - to samo. Podłużny cień nawet się
nie poruszył - była to... kępka wodorostów.
Za stertą gałęzi, gdzie nurt rwał wąskim
gardłem, kotłujac piasek w wybitej rynnie, błystkę nagle zaatakował
pstrąg. Atak nastąpił w ostatniej chwili, tuż pod moimi nogami. Pstrąg
zawinął wokół sztucznej przynęty młynka i tyle go widziałem. Rozpoznał
oszustwo, czy chciał mi się tylko przedstawić?
Dotarłem na stację kolejową skonany,
ledwo powłócząc nogami. Złaziłem chyba pięćdziesiąt kilometrów z wyładowanym
plecakiem, w gumowcach. Wracałem bez ryb, zmęczony, syty wrażeń. Warto
było! Cudownie spędziłem te dwa dni. Dwa dni w oderwaniu, w zupełnie
odmiennej rzeczywistości. Znakomita psychoterapia, bardzo, bardzo
potrzebna mieszczuchowi. W pociągu natychmiast pogrążyłem się w niebycie
i przespałem całą kilkugodzinna jazdę do Lublina. Wracałem. Na dworcu
powitał mnie deszcz...
Andrzej Trembaczowski, Lublin 1977 r.
|
|
|